Rozdział pierwszy (Preludium)
Struny mandoliny zadrżały po raz ostatni. Pieśń najwyraźniej dobiegła końca. Leniwe oklaski z pewnym czasem zmieniły się w śmiały aplauz. A jednak i to nie poprawiło humoru wędrownego barda, który zasiadł przy szynku zamawiając piwo.
Co do samej postaci grajka – średniego wzrostu młody człowiek, twarz okalały długie blond włosy, które najprawdopodobniej od dłuższego czasu nie widziały grzebienia. Przez plecy przerzucił sobie właśnie niedbale mandolinę. Niby zwykły bard, ale coś tu nie pasowało… Może jego odzienie? Niebieski, okalający całe ciało płaszcz. Czasem ów gustowny, zakończony haftem ze złotej nici element garderoby odsłaniał drobne elementy koszuli kolczej, która przysłaniała jego tors. Sposób poruszania się wskazywał, że potrafił obyć się z bronią. Cóż, domyślić można byłoby się tego również z rapiera, który znajdował się w skórzanej pochwie u pasa, tuż obok mieszka, który powiększył się po udanym karczemnym koncercie.
- Niezły koncert, bardzie – rzucił karczmarz podając dla muzyka zamówiony wcześniej trunek.
- gó**o, a nie niezły… - mruknął młodzieniec. Kufel z piwem odstawił obok. Na później. – Cholerny brak weny twórczej – westchnął. Wbił spojrzenie w dekolt uśmiechającej się do niego wiejskiej panny. Urodziwej wiejskiej panny. Od dłuższego czasu był w drodze, a pragnienie ciężko uspokoić...
Odrzucił myśli precz. Aktualnie dręczyły go poważniejsze problemy niż ryćkanie się z przypadkowymi kobietami. Co prawda było to przyjemne, ale nie mógł zapomnieć, że go szukano. Było wiele osób, które nie życzyło mu najlepiej. Pogrążył się w myślach mimowolnie puszczając oko do kobiety, na której ustach wykwitł perlisty uśmiech.
Przez karczmę przebiegł jakiś cień. Bard niczego nie zauważył. Myślał.
Po dłuższej chwili sięgnął po swój kufel. Do gardła spłynął napój. Muzyk skrzywił się. Wiedział, że w przydrożnych karczmach serwowano rozwodnione siki zamiast piwska, ale nie spodziewał się tak podłego smaku! Mimo to wychylił zawartość jednym potężnym haustem. Jak dają za darmo to trzeba brać… W zasadzie był to jeden z uroków bycia bardem. Zniżki w zamian za zabawianie tłumu. Ach, to życie…
Mężczyzna przeciągnął się lekko. To był cholernie długi dzień. Większą część dnia spędził w siodle, teraz jeszcze dał pokaz swych umiejętności muzycznych. Na raz rozważania barda przerwał wielki ból w okolicach żołądka. Jęknął i mimowolnie zwalił się na ziemi z twarzą wykrzywioną okropnym grymasem. Jęknął jeszcze raz, wokół niego poczęli pojawiać się goście przybytku.
- Śnij dobrze, Ryzykancie… - szepnął mu ktoś do ucha, jednocześnie pozbawiając go sakiewki. Jednakże Janko Ryzykanta, gdyż takim pseudonimem bard się posługiwał, nie za bardzo to obchodziło. Przez oczyma zobaczył blask, po czym świadomość zgasła.
***
Ło ku**a. Pierwsze słowa, które przyszły mi namyśl, gdy świadomość wróciła. Czułem swoje ciało w całości. Uznałem to za sukces. W końcu mogłem obudzić się, dajmy na to, w rynsztoku bez palca, ucha, ręki czy nosa. A jednak coś było nie tak. Otworzyłem oczy.
W pierwszym momencie nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Leżałem na trawie, która porastała łąkę. Nade mną kłębiły się chmury. Wszystko byłoby świetne, gdyby nie to, że… Wszystko posiadało ostrzejsze krawędzie. Można powiedzieć, że wszystko wokół było... kanciaste? To chyba najodpowiedniejsze słowo. Chmury na myśl przywodzące figury geometryczne, liście o ostro zakończonych krawędziach – co stało się z moją głową?
Co prawda z moim ciałem wszystko było w porządku. Gorzej z ekwipunkiem. Zniknęła koszula kolcza, broń, nawet ukryte sztylety. Oraz ona. Moja najwierniejsza towarzyszka, moja muza i instrument. Aesa. Moja mandolina zniknęła! Ta, która towarzyszyła mi wiernie od lat. Zakląłem szpetnie na głos. No bo co mi zostało? Jestem w jakimś cholernym, kanciastym świecie… I moje ciało. Nawet ono uległo deformacji. Wszędzie były tylko te cholerne, kanciaste figury.
Ale, jak to mawiał tatko, nie poddawaj się, tylko łap za dupkę, nawet tą najbardziej szpetną. Rozejrzałem się po okolicy. Znajdowałem się na jakimś wzgórzu. Kanciastym wzgórzu, oczywiście. Podszedłem pod samą jego krawędź.
-No i co me piękne oczy widzą? – zapytałem cicho sam siebie. Miałem taki zwyczaj, podobno dlatego, iż przeżyłem jakąś traumę w dzieciństwie. A cholera go wie. Może to z powodu tych zabaw w chowanego z ojcem…?
Tak czy inaczej ujrzałem przed sobą dym. Dym pochodzący z drewnianej konstrukcji, która służyła komuś zapewne za dom. Powoli zlazłem w kierunku owej plugawej budy.
- Nie zabijesz mnie, sk******u… - dobiegł mnie stłumiony starczy głos ,który pochodził z budynku. Byłem już przed drzwiami… Gdy nagle te otworzyły się. Stał w nich niski, równie kanciasty jak ja osobnik płci męskiej, nieco już podstarzały. Jego wiek na oko można było oszacować na jakieś… 60, 70 lat?. Na cięciwie łuku starzec miał strzałę wycelowaną w moją głowę. O cholera.
-Giń, czarci synu. Zdychaj i wracaj tam gdzie twoje miejsce! – ryknął, po czym wystrzelił. Jego ręka zadrgała. Pocisk wyleciał, na moje szczęście, zakrzywionym lotem. Poczuł piekący ból z prawej strony głowy… Moje ucho!
-Krucafuks! Co ty robisz?! – zakląłem zwalając się na ziemię. Większa część mojego ucha była aktualnie przybita strzałą do drzewa nieopodal. Krew pokryła nieznaczny obszar wokół mojej głowy. Ból był nie do zniesienia.
-Ojej… Rozumy… - mruknął starszy człowiek szczerząc się tępo. Świadomość umykała…