Odcinek 10 - "Świnie, nie-świnie"
- Emm... Co to ma znaczyć? - powiedziałem, przyglądając się jej.
Świnia zniknęła za obłokiem, a ja stałem jak wyryty. Kiedy dym zaczął znikać, wziąłem miecz w dwie ręce i przygotowałem się do ataku. Po tym, jak zniknął ujrzałem świnię stojącą na dwóch nogach! Miała spalone i poszarpane ciało. Było widać jej czaszkę i wnętrzności. Pozostałe świnie wydawały się pozostać w stanie nienaruszonym. "Nie będziesz mi przeszkadzać..." - pomyślałem i dźgnąłem stojącą świnię w brzuch. Ryknęła ona przeraźliwie, a reszta zerwała się na dwie nogi i stanęła w miejscu, patrząc się na mnie złowieszczo. Nie zwarzając na nie wyciągnąłem miecz z piersi świniaka i stanąłem naprzeciw reszty. Zraniony przeze mnie świniak wydał z siebie ostatnie ryknięcie i zdechł. Wtedy reszta świń wbiła ręce w ziemię i każda wyjęła z niej błyszczący, złoty miecz. Chwyciły zgrabnie miecze i rzuciły się na mnie. Odbijałem ich ciosy i sam próbowałwm uderzać, ale świniaki potrafiły walczyć. Wymiana ciosów trwała przez kilkanaście minut, świnie zepchnęły mnie na skraj lasu, czując że powoli tracę siły zawołałem do mojego psa. Wciąż stał na boku, ale kiedy usłyszał mój krzyk, rzucił się na świniaki. Bardzo dobrze walczył, unikając ciosów. W tym czasie zaszedłem świniaki od tyłu. Jednemu przebiłem plecy, a innemu udało mi się odciąć głowę. Ostatni uciekł w stronę uderzenia piorunu, lecz mojemu psu udało się go dorwać i porozrywać. Kucnąłem przy zwierzęciu i pogłaskałem go. Niestety, nadal byłem głodny, a mój wilk mógł zjeść pozostalości po świniach.
Usiadłem pod drzewem, wbiłem miecz w ziemię, zdjąłem koszulkę i zawiesiłem ją na gałęziach. Siedziałem piętnaście minut, kiedy deszcz przestał padać i wszystkie chmury zniknęły. Myślałem o całym zajściu i o tym, co mam zrobić. Ten świat skrywał przede mną jeszcze wiele tajemnic, a ja miałem zostać legendą... A może ta książka wcale nie była o mnie? Może to ktoś inny, a ja, głupi, jestem przekonany, że muszę zostać legendą? Nie miałem pojęcia... Wiedziałem jednak, że muszę się gdzieś zadomowić i przystosować oraz poznać ten świat, bo jego niespodzianka byłaby przed chwilą mnie zabiła.
Orężem umiałem zrobić tylko parę pchnięć i cięć. Kiedy pies poszedł zapolować, wstałem, podniosłem miecz i do końca dnia trenowałem, uderzając drzewo i tnąc powietrze. Pod wieczór rozpaliłem ognisko, pocierając ostrzem o kamień. Mój włochaty przyjaciel przyniósł mi udo świni. Podziękowałem mu, dając kość i upieczyłem mięso. Po najedzeniu pozostawiłem kości psu i wziąłem plecak. Przejrzałem wszystkie kieszenie, by znaleźć coś, co być może należało do starca. W bocznej kieszeni była książka. Wyciągnąłem ją i poznałem, że to książka, którą dał mi bibliotekarz. "Dzięki, starcze..." - podziękowałem mężczyźnie w duchu. Zerwałem pieczęć ze wstążką i otworzyłem księgę. Oczom ukazały mi się dziwne znaki i litery. Przekartkowałem książkę i na każdej stronie były słowa, których nie rozumiałem. Zamknąłem książkę i rzuciłem ją na ziemię. Spojrzałem, gdzie wylądowała i zobaczyłem wąską szczelinę pomiędzy kartkami. Wziąłem ją jeszcze raz i przyjrzałem się dziurze na spodzie księgi. Spróbowałem ścisnąć książkę, by szczelina się wyprostowała, ale wciąż tam była. Spróbowałem pogrzebać w niej palcem, ale była znbyt wąską. Wziąłem miecz i wsadziłem go. "Pasuje jak ulał..." pomyślałem i rzeczywiście tak było. Ostrze dopasowało się do dziury, jakby było tak specjalnie wykute. Zacząłem ziewać coraz częściej, więc położyłem książkę z mieczem obok ogniska i położyłem się spać.
Odcinek 11 - "Strach, supermoce i stara wiedźma"
Potwory rozerwały drzwi i próbowały go zabić, a ja uciekłem... Uciekłem jak tchórz...
Obudziłem się o świcie. Pies spał obok ogniska, koszulka nadal wisiała na drzewie, a ogień zgasł. Cała polana była otoczona mgłą, a na trawie było pełno rosy. Ubrałem koszulkę i chwyciłem po książkę, z mieczem w środku. Kiedy ją podniosłem mieczy wypadł na ziemię. Otworzyłem ją, ale w środku nie było kartek, została jedynie okładka. Wyrzuciłem ją za siebie i podniosłem miecz. Miał dziwną, fioletową poświatę i świecił się lekko na fioletowo.
- Dziwne... - powiedziałem sam do siebie, oglądając miecz.
Wziąłem zamach, a z miecza posypały się iskry. "Co jest?!" - zdziwiłem się. Podszedłem do drzewa i uderzyłem w nie. Tam, gdzie uderzył miecz pozostała spalona, a czasem żarząca się, kora. Spojrzałem jeszcze raz na miecz i znów uderzyłem w drzewo. Po kilku uderzeniach roślina zaczęła się palić, a ja byłem podekscytowany: "Ciekawe, jak działa to na potwory i zwierzęta?". Obudziłem psa, założyłem plecak i ruszyliśmy w drogę. Nie zaszliśmy daleko, kiedy kolor trawy zaczął się zmieniać, a sama gleba była bardzo wilgotna. Jakiś czas później natkneliśmy się na drzewa porośnięte lianami i na całe pola grzybów.
- To jakieś bagna... - powiedziałem na wpół do psa, a wpół do siebie. Zatrzymałem się przy wodzie. Była płytka, ale następny brzeg był trochę dalej. Rozejrzałem się za czymś, co mogłoby mi pomóc, ale niczego nie widziałem. Nagle usłyszałem za sobą syczenie, błyskawicznie wyciągnąłem miecz i odwróciłem się. W moja stronę biegły dwa zielone stworki, jak to je starzec nazywał? Creepery? Tak, to były creepery.
Przypomniałem sobie, co ostatnio stało się, kiedy próbowałem dowiedzieć się o tych stworach i nie chciałem ponownego wybuchu.
- Starzec wszystko mi o was powiedział, teraz nie dam się zaskoczyć! - krzyknąłem w stronę stworów.
Złapałem miecz oburącz i skoczyłem do ataku. Jednego z nich powaliłem ciosem w nogi, a drugiego uderzyłem prosto w brzuch. Stwór zaczął się palić i uciekł w stronę wody. Drugi zdążył wstać i zaczął syczeć. Niestety, nie udało mi się odrzucić go, ani uciec i zostałem wyrzucony w powietrze. Spadłem kilka metrów dalej, a mój pies znalazł się w wodzie. Podniosłem się w ostatnim momencie, gdyż kolejny Creeper podszedł do mnie i rozpoczął detonację. Odskoczyłem od niego i znów go podpaliłem. Zanim zdążył wskoczyć do wody, ja skoczyłem za nim i przebiłem mu głowę mieczem, paląc jego mózg i wnętrze głowy. Stwór zasyczał i zdechł. Z jego paszczy wyleciał jakiś proszek. Wziąłem garść proszku i powąchałem. Wsypałem proch do kieszeni w plecaku, a ciało stwora wkopałem do wody. Pies wyszedł z niej i wytrzepał całą wilgoć z futra na mnie.
- Dzięki... - powiedziałem, wycierając twarz w koszulkę. Spojrzałem na brzeg po drugiej stronie i na wodę. Nie była ciepła, ale lodowata też nie była. Rosły w niej piękne i całkiem duże lilie wodne. Kucnąłem przy wodzie i uderzyłem płaską ręką w jedną z nich.
- Myślisz, że mnie utrzyma, piesku? - powiedziałem na mokrego psa. Oczywiście nie spodziewałem się odpowiedzi, więc delikatnie wszedłem na liść lili i spróbowałem utrzymać równowagę. Dwa razy wpadłem do wody, ale za trzecim mi się udało. Skakałem, więc, po liliach w stronę brzegu po drugiej stronie. Szło mi coraz lepiej i ani razu nie wpadłem do wody. Mój pies wolał pływanie, ale nie mogłem mu zabronić. Do brzegu dotarłem pierwszy i rozejrzałem się po okolicy. Ten brzeg wyglądał jak tamten: ciemna trawa, ciemne liście, pełno lian i grzybów... Kiedy usłyszałem, że pies wychodzi z wody, odwróciłem się i powiedziałem:
- Tylko nie próbuj się wytrzepać w moim kier... - wtedy zostałem przez niego ochlapany - ...unku. Dzięki...
Wytarłem twarz i ruszyliśmy. Na swojej drodze napotkaliśmy grupę świń, a że byłem głodny, upolowałem dwie. Miecz przydał mi się znów, gdyż nie musiałem czekać aż mięso się upiecze - po dwóch uderzeniach było już gotowe do spożycia. Najedliśmy się i zaczęło się ściemniać. Idąc dalej ujrzałem dziwny, drewniany domek nad brzegiem. Stał na drewnianych nogach, sam zaś był wykonany z desek. Do góry prowadziła pojedyncza drabina.
- Przykro mi, przyjacielu, ale będziesz musiał się przespać na dole... - powiedziałem do psa.
Wszedłem do domku, nie było w nim nic, co mogłoby się przydać, ale chyba wolę spać tu, a nie na ziemi. Zasnąłem, ale nie na długo...
Zbudził mnie hałas panujący na zewnątrz. Usłyszałem piszczenie i tłukące się szkło. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem mojego psa oraz osobę w kapeluszu.
- Ej! Zostaw go! - krzyknąłem, wyjąłem miecz i wyskoczyłem z domu. Dobiegłem do tajemniczej osoby i uderzyłem ją mieczem. Pies uciekł wgłąb bagien.
- Co on ci zrobił?! - powiedziałem, zwracając miecz w stronę postaci. Teraz mogłem przyjrzeć się jej uważniej: wyglądała jak jeden z wieśniaków z wioski, ale miała fioletową szatę, stożkowy kapelusz i... ogromny pryszcz na nosie, po wyglądzie stwierdziłem, że to musi być jakaś wiedźma. Rzuciła mi pod nogi butelkę z jakąś cieczą i wypiła zawartość innej.
- Odpowiesz mi w końcu? Czy jesteś niema, jak te łysole z wiosek?
Wiedźma nie odpowiedziała, tylko popatrzyła się na mnie. "Dosyć...". Uniosłem miecz i uderzyłem ją, podpalając jej ubranie. Jednak, znów wypiła jakąś miksturkę i ogień nic jej nie robił. Uderzyłem ją kilka razy, ale wciąż piła jakieś nieznane mi mikstury. Później ona przeszła do ataku i zaczeła rzucać we mnie miksturami, które zżerały mi skórę, lub od razu zadawały piekący ból. Po jakimś czasie jej ataki ustały i ja sam przeszedłem do ataku. Kiedy ją skaleczyłem, wyjęła jakąś miksturę i zamierzała ją wypić. Wybiłem ją mieczem i dźgnąłem wiedźmę prosto w brzuch. Ścisnąłem rękojeść, a ostrze zaczęło się palić, podpalając jej wnętrzności. Przeszukalem jej kieszenie i znalazłem pustą buteleczkę i inną z czerwoną cieczą. Na ziemi leżała też inna czerwona, to była ta, którą jej wytrąciłem. Pustą butelkę schowałem do plecaka, a tym dwóm się przypatrzyłem. "Ciekawe, jak to działa?" - pomyślałem. Niestety, jedna wyślizgnęła mi się z dłoni i rozbiła się na ciele wiedźmy. Przyjrzałem się jej, a rany, które odniosła przez mój piecz zagoiły się w bardzo szybkim tempie i nie pozostał na nich nawet ślad. Spojrzałem na drugą miksturę i znów na wiedźmę. Zerwałem kawałek ubrania wiedźmy i przywiązałem sobie butelkę z miksturą do pasa.
- Hej, piesku! Wracaj! - krzyknąłem w kierunku lasu. Pies wyszedł, z podkulonym ogonem i spojrzał na wiedźmę - Już nie żyje... - powiedziałem, patrząc, jak zwierze stara się jej uniknąć.
Popatrzyłem chwilę na ciało i kucnąłem obok psa, by go pogłaskać...
Odcinek 12 - "Starzy znajomi"
Noc przespałem w chatce wiedźmy, a rankiem ruszyłem dalej. Szliśmy przez dwa dni, robiąc sobie przerwy co jakieś pół dnia. Pewnego dnia...
Wszedłem na wzgórze bez problemów, jednak musiałem trochę pomóc psu. Na górze usiedliśmy i zjedliśmy pozostałości z upolowanych wcześniej świń. Kiedy zjadłem, wstałem, by rozejrzeć się po okolicy.
- O! Jesteśmy w domu! - krzyknąłem, zobaczywszy dwie góry i plażę, na której się niegdyś obudziłem. Zbiegłem w dół, omal nie łamiąc nóg. Mój pies biegł za mną, ale starał się unikać kamieni i innych przeszkód. Na plaży klęknąłem w miejscu, gdzie się obudziłem i rozejrzałem się po całej plaży. Ruszyłem swoją drogą, starając się iść, tak jak pierwszego dnia. Minąłem szkielet zabitej świni, rozkładające się jeszcze ciało pająka i wyszedłem obok stada - jeż nie grupy, lecz stada - owiec. Przeszedłem pomiędzy nimi i ruszyłem w kierunku wioski. Przed wioską zwolniłem, by iść równo z psem i wyszedłem zza pagórka. Wszedłem do kościoła uradowany, ale w środku nikogo nie było. Wyszedłem z niego i poszedłem dalej. Czułem się coraz dziwniej. Kiedy skręciłem w stronę biblioteki ujrzałem leżącego przy niej golema ze strzałami wbitymi w pierś, a sama biblioteka się paliła. Zszokowany widokiem podbiegłem do golema i klęknąłem przy nim. Położyłem na nim głowę, a z oczu poleciało mi kilka łez. Nagle poruszył się. Podniosłem głowę i otworzyłem oczy. Golem ledwo wskazał na wysoką górę i objął drugą ręką. Otarłem łzy i spojrzałem na górę. "On... Zapłaci mi za zdewastowanie wioski!" pomyślałem. W ostatkach sił golem podał mi różę, którą ja wręczyłem mu.
- Dzięki, przyjacielu... - powiedziałem, łapiąc kwiat.
Zamknąłem martwemu golemowi oczy i wszedłem do biblioteki. Była cała zniszczona, ale pozostał tam stół do tworzenia przedmiotów. Wyniosłem go z budynku i położyłem obok drzwi: "Szkoda, by to coś się zmarnowało...". Nagle zza rogu wyszedł zombie, ale z... głową wieśniaka! Przeskoczył golema i rzucił się na mnie. Odciąłem mu ręce i kopnąłem w brzuch, a zombie upadł na ciało golema. Pod wpływem złości wbiłem mu miecz w głowę, schowałem miecz do pochwy i pobiegłem w stronę góry. Pies został w wiosce.
Po godzinie byłem już na dobrych dwustu metrach ponad morzem. Gdzieś tutaj musiała być jaskinia z portalem, ale niezbyt dobrze pamiętałem gdzie. Obszedłem całą górę dookoła i znalazłem wejście. Jednak teraz jaskinia nie była tak obszerna i nie wypełniała jej armia nieumarłych, a było to jedynie pomieszczenie wykute w skale. Było puste, ale widziałem jeszcze korytarz prowadzący w dół. Zanim wszedłem, wyjąłem miecz i zdjąłem plecak. Położyłem go przy wejściu do pomieszczenie i wszedłem do niego. Było strasznie zimno już przy wejściu, ale nie mogłem tak po prostu teraz narzekać na zimno. Poszedłem korytarzem. Nie minęło pięć minut, kiedy znalazłem wjeście do innego pomieszczenia. Usłyszałem niski głos mężczyzny:
- Gadaj! Gdzie on jest?! - odezwał się głos - Nie próbuj udawać, widziałem go! Muszę go zniszczyć, zanim bedzie za późno! Gadaj!
- Przestań! - rozpoznałem głos starca, u którego mieszkałem - Wisz dobrze, że wieśniaki nie potrafią mówić!
Usłyszałem kroki i uderzenie czymś stalowym o coś innego.
- Nie denerwuj się, braciszku - powiedział ten pierwszy - chcę ich tylko wystraszyć i zniechęcić...
- On już jest daleko stąd...
- Zamknij się! Jeszcze raz się odezwiesz, a ja powiem coś im!
- Uspokój się... Cała ta moc uderzyła ci do głowy... Nie panujesz nad sobą i spójrz na siebie... - przerwał.
- Cicho! Zombie coś czują... No, idźcie! Jeśli ktoś tu jest, chcę mieć jego głowę!
"Cholera!" cofnąłęm się powoli do pomieszczenia u góry. Z dołu już słyszałem jęki zombie. Przygotowałem się. Złapałem miecz oburącz i schyliłem się. Kiedy pierwsze zombie poczęły wchodzić do pomieszczenia skoczyłem na jednego i przebiłem jego brzuch mieczem. Rzuciłem jego ciałem w innego, który uderzył głową w ścianę i już nie wstał. Złapałem mocniej rękojeść i ostrze zaczęło się żarzyć. Te zombie były jednak nieco mądrzejsze niż te z zewnątrz, oraz też silniejsze. Jeden niemal wyrwał mi miecz z rąk, ale wsadziłem gorące ostrze w jego oko. Nagle z sufitu spadły na nas pająki. Jednego przebiłem mieczem, smażąc, a drugi walnął mnie w pierś. Upuściłem ciało pająka z mieczem w środku i odleciałem w ścianę. Wstałem i stanąłem w pozycji obronnej. Odbijałem ataki zombie i czasem uderzyłem jednego, ale było ich zbyt dużo. Wyszedłem na zewnątrz, a zombie, które wyszły za mną spłonęły.
- Tak! Chodźcie za mną! Chodźcie! - krzyknąłem.
Jednak jeden zombie miał hełm z żelaza, a dodatkowo wyjął mój miecz z ciała pająka.
- O... To nie będzie proste...
Zombie wyszedł za mną i nie spłonął. Zaczął atakować mnie mieczem. Był zbyt wolny i unikałem jego ciosów, ale raz udało mu się przeciąć moją twarz z góry na dół, pozostawiając ranę przechodzącą przez jedno oko. Czując ból, upadłem na ziemię. Wtedy zombie złapał mnie i zaczął ciągnąć ku jaskini.
Kiedy poczułem na skórze zimno jaskini, otrząsłem się i złapałem zombie za rękę. Przerzuciłem go nad głową i uderzyłem nim o ziemię. Podniosłem mój miecz i schowałem go do pochwy. Kiedy zombie wstał ruszyłem na niego i z wielką siłą przycisnąłem go do ściany, łamiąc to, co kiedyś było kośćmi. Zdjąłem z niego hełm i założyłem go.
- Idę po ciebie... - powiedziałem ruszając korytarzem.
Tym razem nie zatrzymałem się przy wejściu i stanąłem na progu.
- Macie go? - powiedział mężczyzna, szukając czegoś w skrzyni.
Mężczyzna odwrócił się i ujrzałem jego białe oczy, które odbijały blask pochodni. Pokój był długi, a w ścianach wykute były cele. W każdej siedział wieśniak, a w jednej z nich uwięziony został starzec.
- Chłopcze? Co... co tu robisz?! - spytał starzec, chwytając kraty - miałeś uciec...
Nie odpowiedziałem. Spojrzałem na postać z białymi oczyma, a on spojrzał na mnie. Wszyscy więźniowie podeszli do krat i patrzyli na nas.
Szliśmy powoli ku sobie, zmniejszając oddzielającą nas odległość. Chwyliłem miecz w dwie ręce, a przeciwnik wyjął miecz zrobiony z diamentu. Poprawiłem swój hełm, natomiast on zmaterializował na sobie napierśnik, również z diamentu. Zaczęła się walka. Była bardzo wyrównana, mimo lepszego uzbrojenia przeciwnika dawałem sobie radę, ale nie mogłem go uderzyć, każdy cios mógł odbić, lub zablokować. Chwyciłem mocniej miecz i zaczęły z niego lecieć iskry. Mężczyzna nie zdziwił się bardzo, a kiedy on ścisnął swoją broń, ta się pogrubiła i wyostrzyła. Teraz każdy jego cios był znacznie mocniejszy, niż wcześniej. W pewnym momencie po jego uderzeniu oba miecze pękły. Wtedy skoczyłem w jego stronę i chciałem go uderzyć w twarz, ale zniknął... Zdziwiłem się, a zaraz po tym dostałem cios w plecy. Odwróciłem się i zobaczyłem, że mężczyzna trzyma w ręku jakieś ciemne, okrągłe przedmioty. Rzuciłem w niego rękojeścią miecza, ale on zdołał wyrzucić przedmiot i zniknąć. Znów otrzymałem cios w plecy i sytuacja się powtórzyła, ale tym razem odwróciłem się w porę, by uniknąć ciosu i móc uderzyć go w twarz. Złapałem go za rękę i wygiąłem ją. Mężczyzna upuścił kulki i kopnął mnie w nogę. Puściłem go, a wtedy on zmaterializował sobie w ręku łuk. Oddalił się i zaczął strzelać. Strzały leciały bardzo szybki i wszystkie się paliły. Unikałem ich, ale później dostałem jedną, potem drugą i upadłem na ziemię, czując ból, zmęcznie i gorąco. Starzec wyjął rękę z celi, odpiął buteleczkę z leczącą cieczą i wlał mi ją do ust. Wszystkie rany - nawet ta z twarzy - zniknęły, a strzały zostały usunięte z mojego ciała. Wstałem, przetarłem czoło i spojrzałem na zbliżającego się przeciwnika. Podniosłem z ziemi rękojeść miecza z pękniętym ostrzem i schowałem je za plecami. Mężczyzna podszedł i chciał mnie uderzyć, odbiłem jego rękę i wbiłem mu ostrze w pierś. Ten odszedł kilka kroków i złapał za rękojeść, powoli ją wyjmował, stękając z bólu. Pobiegłem w jego stronę i rzuciłem się na niego, powalając go. Wbiłem mu ostrze jeszcze raz i zacząłem bić po twarzy. Mężczyzna, wyraźnie zdenerwowany, odkopał mnie i wstał z kałuży krwi.
- Brać go! - krzyknął, a wtedy do pomieszczenia weszło wiele potworów: zombie, szkielety, creepery i pająki.
Sam zaś wyszedł z pomieszczenia i zniknął. Wszystkie cele otworzyły się, a zombie zaczęły zjadać i zarażać wieśniaków, zmieniając ich w zombie.
Starzec także wyszedł i powiedział:
- Chłopcze, zajmij się potworami, a ja postaram się uwolnić tak dużo mieszkańców, ile zdołam.
Zanim potwory do mnie doszły, zdążyłem podnieść fragmenty mieczy, złapałem je dokładnie i przygotowałem się.
- Zabawmy się... - powiedziałem i ruszyłem do walki.