Hej,
na razie opublikuję tu pierwszy rozdział pierwsze rozdziały pewnej pracy, który powstał już dosyć dawno temu. Otagowałem to jako "quasi", ponieważ świat przedstawiony jest dopiero u świtu epoki pary (w rozdziale nie jest to poruszone, dalej będzie). Chcę po prostu zebrać opinie, na ile taka tematyka (można powiedzieć, że nieco jak "Arcanum: Przypowieść o maszynach i magyi", więc elementy fantasy się pojawią) oraz sposób pisania się podoba.
Rozdział I
Powietrze w restauracji nie było duszne i zadymione, ponieważ nikt nie wpadł na pomysł, aby palić w takim miejscu. Mimo tego, że na ogół dość trudno było znaleźć choć jedno pomieszczenie niezanieczyszczone dymem w Harkelsfolk, to akurat Illustre prowadzone przez Renatę Foshing wymuszało wręcz na klientach odstawienie nałogu aż do opuszczenia sal.
Stolik ustawiony w centralnej – więc jednocześnie najbardziej dostojnej – części był okrągły, tak aby siedzący przy nim ludzie mogli widzieć każdego, z którym aktualnie spożywali posiłek. W ten wyjątkowy wieczór zebrało się tu grono całkowicie nieprzypadkowych osób – byli oni wręcz odwrotnością losowego doboru gości. Jedli powoli, a w przerwach między daniami rozmawiali spokojnie i skrycie, spoglądając od czasu do czasu na pozostałe jedno wolne miejsce.
W pewnej chwili to oczekiwanie na ostatniego członka spotkania wywarło taką presję na pewnego dżentelmena, że musiał odchrząknąć i zapytać ostrzej niż zwykle.
- Panno de Sevi – zwrócił się w kierunku pytanej, która odłożyła trzymany w dłoni kieliszek – Nie chciałbym być nietaktowny, ale skąd ma pani pewność, że wyczekiwany delikwent na pewno się zjawi? I na jakiej zasadzie wybrała pani właśnie jego?
Panna de Sevi, jako że była właścicielką najmniej wyrażającego cokolwiek wyrazu twarzy świata, nie musiała poruszyć żadnym mięśniem, aby odpowiedź zabrzmiała odpowiednio przekonująco. Wiedziała, że kiedy Louis Yglaberghorn zadaje takie pytanie to nie oczekuje żadnego rezultatu poza tym, który ma zwrócić uwagę zebranych na podjęty przez niego problem.
- Mam swoich informatorów, musi mi pan zaufać. A jeżeli chodzi o pierwszą kwestię, to otrzymałam gwarancję na piśmie – sięgnęła do małej torebki powieszonej na oparciu krzesła – O tutaj – podała mu pięknie oprawiony liścik z wykaligrafowanym napisem głoszącym, że jeżeli podpisany nie zjawi się 18 października 44 roku po Rewolucji z Jelenfall w restauracji Illustre, to jest zmuszony zapłacić rekompensatę w wysokości pięciuset marek. Na dole widniało nazwisko: Ansgar von Bernardio
- Pięćset? – siedzący po lewej stronie Luoisa i spoglądający na pismo Joffrey Prophet parsknął śmiechem i byłby już sięgnął pod frak by wydobyć cygaro, lecz zatrzymał rękę w połowie drogi przypominając sobie, gdzie się znajduje. Jego oczy powędrowały w górę i z powrotem w dół, przeklinając niemie zasady grzeczności – Na co nam pięćset rekompensaty? Nie potrzebujemy jego pieniędzy. Potrzebujemy jego… emmm…
- Usług – dokończyła za niego de Sevi i przytknęła – Dodatkowo zapewnił mnie, że nie odrzuci nigdy oferty od tak znakomitego towarzystwa i na pewno uda nam się ustalić warunki umowy nieco później.
- Chyba nie wyjawiłaś mu dokładnego składu tego „towarzystwa” – Yglaberghorn nieco poczerwieniał na twarzy – Zdradzać obcym ludziom takie rzeczy… - westchnął głęboko.
- Ależ skądże znowu. On wiedział, kto będzie dzisiaj siedział przy tym stole – zapewniła, jak się wydawało, dosyć tryumfalnie, jednak z samego sposobu wypowiedzenia tego czy choćby mimiki nie sposób było się domyślić. Na jej towarzyszach rzeczywiście zrobiło to wrażenie, dokładnie tak, jak zamierzeła. Chociaż informacja ta nie rozwiązywała problemu nieobecności autora gwarancji, pozwoliła zyskać Joannie de Sevi na czasie.
W tej samej chwili przyszedł kelner z wolna sunąc przed sobą wózek zapełniony nakrytymi talerzami. Goście musieli porzucić wewnętrzne spory i razem sprostać zadaniu udawania, że najbogatsi ludzie w mieście razem omawiają wspólne strategie finansowe przeciwko innym miastom, co jednak zdarzało się dosyć często, więc i tym razem mieli nadzieję, że nikt obecny w sali nie potraktuje spotkania z konsulem nadzwyczajnie. Ich cel nie był całkowicie pozbawiony sensu – mówiono, że ściany w Illustre mają uszy, a w przypadku nie występowania słuchających ścian w pobliżu – kelnerzy zdecydowanie są w stanie nadrobić ten brak. Mogli spotkać się w jakimś mniej niebezpiecznym miejscu, ale najwidoczniej stwierdzono – całkiem nielogicznie – że najciemniej jest w świetle latarni.
- Najczcigoniejsi, czy można podać już kolejne dania? – pytanie padło od niewinnie wyglądającego młodzieńca, którego nikt nie mógłby wziąć za szpiega Renaty Foshing, gdyby akurat nie pracował w jednej z jej restauracji. Nie czekając na odpowiedź, ponieważ został przeszkolony, że pytanie to jest jedynie formalnością, sięgnął po pierwszy półmisek, gdy nagle zza jego pleców wyłonił się wysoki, brunatnowłosy dżentelmen.
- Jak najprędzej, umieram już z głodu – odparł, jakby się wydawało, nieco żartobliwie, chociaż nikt nie mógłby w takiej odpowiedzi odszukać się żartu. Następnie kilkoma szybkimi krokami znalazł się przy wolnym miejscu, które chwilę później już zajmował. Towarzystwo siedzące przed nim wyglądało na nieco oszołomione tak nietatkownym zachowaniem, przez co nikt nie odzywał się aż do momentu, kiedy wszystkie talerze zostały już ustawione na stole. Pierwszą czynnością, która została wtedy wykonana, było podniesienie sztućców przed panią de Sevi, co jednocześnie wywowało szereg podobnych zachować u innych.
Siedzący naprzeciwko nowo przybyłego konsul miasta, pan Friedrich Zweit, nie odezywał się przez cały czas trawnia spotkania. Wiedział on bowiem, że znacznie bardziej opłacalne jest słuchanie, gdyż dostarcza informacji, natomiast mówienie polega zwykle na dzieleniu się nimi z innymi. Sam się kiedyś zastanawiał, czy jego cicha natura nie jest przejawem egoizmu, aż wreszcie zrozumiał, że egoizm jest jedną z cech porządanych u ludzi takich jak on.
Teraz jednak zadecywał, że nadeszła w końcu odpowiednia chwila. Nie zawsze trzeba czekać na odpowiedzi; można też pytać.
- Pan Ansgar von Bernardio, jak sądzę? – głos konsula charakteryzował się tą samą obojętnością, co wyraz twarzy Joanny de Sevi. Pasował on do jego zastygłej, obwisłej twarzy oraz stonowanego ubioru, czarnej szaty z dziwną broszą.
- W rzeczy samej. Z tego co pamiętam, zostałem zaproszony na tę kolację przez zasiadającą tu damę.
- Nikt w to nie wątpi – odparł konsul. Nad stołem znów dało się słyszeć tylko pobrzękiwaniu metalu uderzającego o metal. Miało się wrażenie, że kolejne słowa padły dopiero po ponownym dokładnym przebadaniu otoczenia w poszukiwaniu nasłuchujących elementów konstrukcyjnych bądź kelnerów.
- Rozumiem, że nie został pan jak dotąd zapoznany z celem naszego z panem spotkania?
- Nie miałem okazji, a właściwie ty wy, szanowni, nie mieliście okazji mnie zaznajomić. Zresztą mam wrażenie, że nie jest to coś na tyle nieprzyzwoitego, że nie można o tym mówić publicznie – zawiesił głos spoglądając na konsula, który zaczynał powątpiewać w słuszność wyboru von Bernardio na to stanowisko.
- Rada Frakcji woli unikać tematów jakkolwiek związanych z Jelenfall. Nawet nie bezpośrednio – podkreślił, jakby chciał, aby zatrudniany sam domyśliłsię istoty problemu.
- Rozumiem, że w takim wypadku nawet władza konsulska na niewiele się zdaje – ton głosu Ansgara nie sugerował zrozumienia nawet w jednym procencie powagi kolacji. Zweit nigdy nie przypuszczał, że ktokolwiek będzie miał czelność w taki sposób zwracać się do osoby na jego stanowisku. Z jednej strony bardzo go to irytowało, z drugiej jednak dawało poczucie niezwykłości rozmówcy. Na razie postanowił oddać się drugiemu wrażeniu.
- Dobrze pan rozumie. Liczyłem, że w jakimś stopniu zna się pan na polityce wewnętrznej Harkelsfolk. Nie będę robił teraz z tego powodu wykładu – zawiesił głos czekając na jakąś reakcję ze strony rozmówcy. Zauważył jednocześnie, że reszta towarzystwa przy stole uprzejmnie milczy i się przysłuchuje. Kiedy wyraźnie obrócił głowę na wielmożnych panów i damy, natychmiast zainteresowali się oni zawartością talerzy. Widocznie stała się niespodziewanie wyjątkowo ciekawa – Ja przybywam dzisiaj nie jako przedstawiciel rządzących, a ludu. Czy chociaż tej części, która zupełnie przypadkowo dzisiaj zebrała się tutaj...
- Słucham więc – Ansgar spokojnie oparł się o stół i zrobił całkowicie obojętną minę. Jego niespodziewanie typowe brązowe oczy wyszukiwały jednak osoby, która ma mu wyjaśnić problem. Odezwał się Joffrey Prophet.
- W fabrykach i zakładach zaczynają występowac pewne... problemy. Normalnie zapewne nie trudzilibyśmy sobie głowy szukaniem kogoś takiego jak pan i wynajmowaniem go, ale sytuacja widocznie tego wymaga – tu znacząco spojrzał na pannę de Sevi, a potem na konsula – Do rzeczy. Maszyny, drobne i piekielnie dokładne instalacje mechaniczne od ostatnich kilku miesięcy psują się coraz częściej. Wysyłaliśmy je do mechaników i producentów, ci jednak znaleźli dość nietypowe uszkodzenia. Wie pan, co to jest? – włożył rękę za klapę marynarki i po chwili na biały obrus upadły małe kryształy rozpraszające tęczowo światło w całkowicie nielogiczny sposób, bowiem linie biegnące od nich po chwili zawracały i trafiały z powrotem w kamienie.
Ansgar przechylił się do przodu i sięgnął przed siebie. Obrócił jednym kawałkiem kilka razy w dłoni i zmarszczył lekko brwi. Zatrzymał rękę w pół obrotu i sięgnął śpiesznie po coś do kieszeni smokingu. Po chwili przy jego oku znajdował się rozkładany cylindryczny monokular z kilkoma pokrętłami regulacyjnymi. Kilka sekund później usta pana von Bernardio utworzyły coś w rodzaju zafascynowanego uśmiechu.
- Te... przedmioty wysyłaliśmy do wielu krystalografów. Większość nie miała o tym czymś pojęcia, za to niektórzy odmówili udzielenia nam odpowiedzi. Jeden odesłał nam krystały z prośbą nie mieszania go w „takie sprawy” – cudzysłowie perfekcyjnie wskoczyło na miejsce - W dołączonym liściku nazywał kamienie lapis crasssus, cokolwiek to znaczy.
- Bo rzeczywiście tak się nazywają. Właściwie nazywają je tak ludzie, którzy je wykorzystują, a tego co pamiętam, to dosłownie przed kilkoma minutami dowiedziałem się, że Rada Frakcji...
- Rada Frakcji na razie niczego nie wie. Ale może się dowiedzieć, jeżeli nie zechce pan z nami współpracować – nacisnął Zweit.
- Czyli chcieliście się ze mną spotkać tylko dlatego, aby wyjaśnił wam, czym są lapis crassus znalezione w fabrykach? – rozejrzał się po zebranych. Wyczuwalne oczekiwanie zmusiło go do kontynuowania – To jest, o ile ja i tamci krystalografowie się nie mylimy, skondensowana energia thaumiczna – ostatnie słowo wywołało westchnięcia, syki czy niezrozumiałe pomrukiwania pod nosami.
- Czyli – odezwał się teraz Hugh Gemini – Nie uda nam się tego pozbyć w... konwencjonalny sposób? Będzie wymagana interwencja z ich strony? No chyba, że oni za tym stoją, jeżeli coś knują, to...
- Całkiem możliwe, że się przydadzą – przerwał mu Ansgar, ponieważ natychmiast wolał zejść z niewygodnego tematu – Jednak nadal nie rozumiem powodu wezwania mnie.
- Widzi pan, mieliśmy nadzieję, że nada się pan w przypadku, gdyby było to wyjątkowo podstępne działanie dywersyjne jakichś nowopowstałych grup rebelianckich – Joanna de Sevi najmniej z siedzących przy stole przejęła się usłyszaną diagnozą – Alchemia, coś w tym rodzaju. Na tym się pan zna.
- To prawda. Zgaduję jednak, że na samej analizie zjawiska nawet wtedy by się nie skończyło.
- Dzisiaj też się nie skończy – Yglaberghorn przesunął się na krześle – Zapewne rozumie pan, że thaumaturdzy zostali oficjalnie uznani za pokonanych pod Jelenfall. Frakcyjni żołnierze ścigali każdego z nich i według ich raportów wszyscy zostali złapani i skazani. Jednak kiedy oficjalnie istniejący nie mogą pomóc, należy zwrócić się do tych oficjalnie nieistniejących. Rozumiem, że mogą być z tym pewne problemy, jednak mamy nadzieję, że sowita zapłata je wynagrodzi. Jak pan uważa, panie Ansgarze von Bernardio?
- Wszystkie stwierdzenia o kontaktach z thaumaturgami sprawiają, że autor kończy podobnie jak oni, a ja mam jeszcze sporo planów, jak choćby życie.
- Władza nie patrzy – konsul spokojnie oddzielił każde słowo – Rada nie może skazać bez stwierdzenia winy przeze mnie.
- Drodzy panowie i panie, mogę po prostu odejść i zrezygnować z takiego ryzyka. Najlepiej by było, gdybym teraz właśnie tak zrobił – zleceniobiorca odsunął krzesło i wstał – Dziękuję bardzo za kolację. Część, którą udało mi się zjeść, była znakomita.
- Czyli teraz po prostu tak sobie znikniesz?! – Louis Yglaberghorn przeszedł z oficjalnego „pan” na mniej wyszukaną formę – My nie proponujemy przygody, my zlecamy panu zadanie. Nie można tak sobie tego zlekceważyć – końcówka miała w sobie jednocześnie odrobinę groźby.
- Na szczęście nie mam takiego zamiaru. Postaram się sprowadzić odpowiednich ludzi, aby wyjaśnili samoczynną kreację takich kryształów. Będę mieć tylko nadzieję, że nie są to celowe działania z ich strony. W takim wypadku wolałbym z nimi nie rozmawiać – zrobił nieco przejętą minę, po czym znowu dziarsko dodał – Dobrze więc. Postaram się skontaktować z państwem, kiedy uda mi się coś ustalić. W międzyczasie mogę być... niedostępny.
- Umowa – Aaron Quaz, bankier, podsunął kilka stron zapisanych drobnym drukiem – Nie ma tu żadnych haczyków, panie von Bernardio. Finalna kwota za wykonane zlecenie to kwestia do omówienia po jego wykonaniu – podkreślił – Jednak otrzyma pan pięć tysięcy marek jako zaliczkę – po stole zaszemrała koperta wiedziona ręką kontrahenta – Pozostaje pana podpis.
Ten pojawił się tam już parę sekund później. Niewyraźnie pożegnanie i szybkie kroki zasygnalizowały odejście Ansgara. Po chwili wzniosły się sugestie, aby zatrzymając opuszczającego spotkanie, ponieważ spotykający się nagle dostrzegli, że właściwie nie mają pojęcia, z kim podpisują kontrakt. Uspokoił ich jednak Zweit, który wznosząc lekko rękę poprzysiągł zabać o ich interes.
Towrzystwo pozostało więc na swoich miejscach w milczeniu. Nikt do końca nie wiedział, w jaki sposób wynajęty alchemik ma zamiar odnaleźć jeżeli nawet istniejących, to najlepiej ukrywających się ludzi na świecie. Człowiek pojawiający się z nikąd i udający się w równie znane miejsce nie musi koniecznie oznaczać kłopotów, mowili sami do siebie po powrocie z kolacji, chociażby dlatego, że bardzo chciali w to uwierzyć. Mieli pewność, że nikt z nich nie utrzymywał nigdy kontaktu z thaumaturgami. Oszustwa podatkowe czy przekręty były w wyższych sferach uznawane za dosyć normalne zabiegi, jednak problem, z którym się spotkali wymagał znacznie bardziej skomplikowanego rozwiązania. No cóż – tu wzruszyli ramionami głosów w swoich głowach – być może nie wyniknie z tego nic gorszego.
W ostatnie zdanie nikt z nich nigdy nie uwierzył.
Rozdział II
Wujek Ernest, jak to wszyscy zwykli go nazywać, chociaż nawet on sam nigdy nie odgadł dlaczego, był słabym oszustem. Sam oczywiście nigdy się za takiego nie uważał, jednak nie należał on do najlepszych obserwatorów rzeczywistości. W tej chwili miał siebie za wyjątkowo sprytnego. Powodem tego były trzymane w ręku i po części także w rękawie karty. Znajdowały się tam, ponieważ nikt nigdy nie wpadłby na to, że ktoś naprawdę bedzie trzymał asa w rękawie. Widocznie ci, którzy tak myślelni, nigdy nie spotkali Ernesta.
- No, Wujaszku – Franek Trzeci rzucił mu wyzywający uśmieszek – Pokaż, co tam masz.
Ernest przybrał obojętną minę pewnego zwycięzcy. Kartę podmienił swoim niezawodnym sposobem polegającym na upuszczeniu wszystkiego na stół i podniesieniu nieco poprawionej ręki.
- Te, cwaniaczku – jakiś anonimowy członek gry zwrócił się do Wujka. Ludzie zasiadający w Daniach Thomasa nie należeli najwidoczniej do najciekawszych – Chyba ci się talie rozmnożyły.
Oczy wszystkich zwróciły się w kierunku kart, które za chwilę miały zdobyć dla trzymającego majątek starczjący na kilka następnych butelek. Od razu po zadziałaniu kilku żyjących i błagających o pomoc neuronów w ich mózgach stolik ogarnęła fala śmiechu.
- Nie będziemy grali z oszustem, a szczególnie takim, który potrafił zepsuć w cholerę nawet najprostsze podmienienie karty – spostrzegawczy ciągnął swój wywód ku ogólnej uciesze tłumu. Tym razem wiele osób pokiwało głowami; przecież dobrze gadał – Nikt nie będzie niezadowolony, kiedy wyjdziesz.
Wujek obrócił w milczeniu dłoń i spojrzał na różnokolorowe rewersy. W tym momencie zanotował gdzieś w pamięci, aby wcześniej dokładniej planować wszelakie triki. Odniósł dodatkowo niewytłumaczalną wdzięczność do stojącego tłumu, który niespotykanie postanowił mu po prostu pozwolić wyjść z lokalu, odprowadzając do wzrokiem i bardzo nielicznymi obelgami. Zawsze mogło skończyć się gorzej.
Noc była nadzwyczaj nieprzyjemna. Nieco przywykł już do maszerowania wieczorami po mieście, jednak jesienny deszcz całkowicie zmieniał oblicze tej ceremonii. Narzucił na głowę kaptur, podrapał się po brodzie i ruszył przed siebie, ponieważ nie miał innego kierunku do wyboru. Co ciekawsze knajpy zawsze znajdowały się na końcach ciemnych i podejrzanie wyglądajkących zaułków.
Księżyc, którego promienie wcześniej nie docierały do oczu Ernesta, postanowił oświetlić główną drogę. Mężczyzna wychylił główę zza rogu spoglądając w obie strony – jeżeli było to możliwe, wolał unikać kłopotów, co zresztą cudem przed chwilą udało mu się zrobić, kiedy pod nadzorem jedzących wymykał się z Dań Thomasa. Szczęśliwie nic nie przyciągnęło jego uwagi i mógł spokojnie przejść się w poszukiwaniu jakiegoś znośnego miejsca do spędzenia nocy. Zwykle wynajmował w miarę tanie lokum do przespania się, jednak ostatnio podjęte ryzyko sprawiło, że rozpostarła się przed nim wizja spędzenia nocy w raczej niezbyt wygodnym otoczeniu. Przechodząc wspak kolejne ulice, zaczął słyszeć coś dziwnego.
Były to kroki. Miał jednak trudności ze znalezieniem ich źródła; za każdym razem, kiedy spojrzał za siebie, przestrzeń była idealnie pusta. Jednak coraz bardziej dręczyło go miarowe stukanie rozlegające się gdzieś po jego prawej stronie. Jakby u góry... Szybko obrócił głowę z irracjonalnym domysłem, że to po dachu przemieszcza się śledzący. W tej samej chwili odezwał się ktoś z lewej.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale czy udało mi się odnaleźć pana Ernesta... – tu mówiący przerwał, jakby musiał coś sprawdzić - ...Ważkę?
Wujaszek dosyć teatralnie, to jest w tej sytuacji powoli, obrócił głowę. Przed nim stał starszy mężczyzna z uprzejmym, ale zdecydowanie wyczekującym wyrazem twarzy. Policzki zwisały mu jak mopsowi, a czubek długich, starannie zaczesanych siwych włosów skrył pod kapelusikiem. Najpierw był niemal pewien, że skądś go znał, jednak szybko wyparł tę myśl, logicznie sobie tłumacząc, że nie może znać osoby z tak wysokiej klasy społecznej, jaką zdecydowanie, zresztą po ubiorze, reprezentował obiekt jego rozważań.
- Tak, chociaż zwykle mówią mi Wujek Ernest. Mało kto zna nawet nazwisko – zawiesił głos, wyraźnie dając znać, że chciałbym dowiedzieć się, dlaczego zaczepiający go w środku nocy facet akurat postanawia się zwrócić do niego w ten sposób.
- Wygląda pan na... – mężczyzna zignorował sugestię - ...zmęczonego. Może chciałby pan ze mną pójść do domu? Wszystko zaraz wyjaśnię.
Dopiero teraz zorientował się, kogo kroki słyszał wcześniej. Starszy pan nie czekając na potwierdzenie machnął nieznacznie ręką, a za chwilę pojawiło się jego dwóch wysokich ochroniarzy.
- Powiem nieco inaczej: wręcz nalegam – to słowo mogłoby wcisnąć w bruk – aby pan ze mną poszedł – dwaj mężczyźni założyli ręce na piersi i ustawili się tak, aby odciąć mu możliwą drogę ucieczki, chociaż nawet w takiej okoliczności nie miałby z nimi szans w sprincie.
Wujek nie do końca potrafił zrozumieć motywacji nachodzących; w końcu nie miał niczego wartościowego, a zresztą ta trójka nie wyglądała na takich, którzy by szukali zarobku w ten sposób. Nie był też nikim ważnym; emerytowany żołnierz, który teraz ledwo sobie radzi z przeżyciem.
Na podstawie tych faktów wysnuł wniosek, który zakładał, że w sumie nie może nic stracić, kiedy niczego nie posiada, a dodatkowo chociaż część nocy spędzona w ciepłym mieszkaniu była tysiąckrotnie lepsza od części nocy spędzonej na ulicy. Zagadką pozostawało więc w jaki sposób dowiedzieli się, kim on jest i jak go znaleźć, jednak postanowił, że i tak nic to nie zmienia.
- Niech pan prowadzi – odparł po chwili.
Czwórka mężczyzn szybko przesuwała się po mieście. Ernest spodziewał się, że wyląduje gdzieś w bogatszych dzielnicach, jednakże jego domysły jak dotąd się nie sprawdzały. Ich cel widocznie znajdował się gdzieś w pobliżu, ponieważ zakreślili półkole i weszli do kolejnego z bezkresu zamkniętych zaułków.
- Mógłby pan... – przewodniczący grupie przerwał ciszę – Założyć, to, o tutaj... – wręczył mu przepaskę na oczy. Wujaszek wzruszył ramionami i naciągnął materiał na głowę. Kilka uderzeń serca później usłyszał dźwięk otwieranych drzwi, choć mógłby przysiądz, że żadnych nie dostrzegł, kiedy się zatrzymali. Trzymany za ramię przez któregoś ze strażników dał się kierować w ciemności. Przestrzeń wokół niego odczuwalnie się zmiejszyła, a powietrze zrobiło nieco bardziej stęchłe. Echo powtarzało kilkakrotnie ich kroki. Był w czymś w rodzaju tunelu...
Kilka minut szli prosto, lecz nagle gwałtownie skręcili, a ścieżka zaczęła się piąć ku górze. Czasami czuł z boku świeży powiew, co mogło oznaczać równie dobrze wentylację, jak i rozwidelnia drogi. Po chwili marszu zwolnili, a następnie ściągnięto mu z oczu nieco już dającą się we znaki opaskę. Nieduże rozmawane plamy światła wypełniły jego pole widzenia. Kiedy obraz się wyostrzył dostrzegł, że stoi przed otwartymi drzwiami, a starszy mężczyzna o mopsowatych polikach wskazuje mu drogę do środką. Niepewnie ruszył przed siebie.
Dosłownie w mgnieniu oka nieprzyjemne zimno i wigloć tunelu zamieniły się w przytulne ciepło. Pokój był w większości wykonany z drewna. Ozdobna boazeria pokrywała ściany, a gdzieniedzie wisiały portrety osób, które nikogo Ernestowi nie przypominały. Po przekroczeniu progu jego buty zatopiły się w miękkim dywanie pokrywającym drogę do kilku drzwi oraz środek pomieszczenia.
- Niech pan usiądzie – strażnicy jakby wyparowali, a gospodarz zamykając przejście wskazał mu na dwa fotele przy stoliku kawowym z kilkoma papierami na blacie w centrum – Zaraz przyniosą herbatę. Po takim zimnym spacerze dobrze nam zrobi.
Wujek opuścił się na mebel powoli, tak jak każdy, kto nie chce za bardzo pobrudzić czegoś, kiedy jest w brudnym ubraniu. Po chwili rzeczywiście zjawiła się służąca z tacą z dwoma filiżankami brunatnej cieszy, cukiernicą i kawałkami cytryny na srebrnej podstawce. Jego towarzysz zagłebił się naprzeciw niego i podziękował kobiecie.
- Dobrze – starzec był wyraźnie zmieszany – Nie przywykłem do takich akcji, jednak widocznie sytuacja tego wymaga. Widzę, że nie wiesz, kim jestem?
- Nie – odparł zgodnie z prawdą – Ale bardzo chętnię się dowiem.
- Oczywiście, oczywiście – pokiwał głową – Friedrich Zweit, konsul miasta.
Ernest zmarszczył brwi i westchnął. Wiedział, że zna go z widzenia, jednak kosul niezbyt często ukazywał się publicznie czy nawet w prasie. Teraz jednak sprawa zaczynała wyglądać coraz bardziej niekorzystnie – Wujaszek nie był chętny do popadania w konflikty z najwyższą władzą, co dotychczas było raczej nierealne. Po zastanowieniu było to w sumie niemożliwe, a kiedy nagle się urzeczywistniło, to nie przedstawiało się najciekawiej.
- Wasza wysokość... – zaczął.
- Z tego co wiem, nie noszę takiego tytułu – replikował dosyć szorstko – Wolałbym przejść do konkretów. Mam do pana kilka pytań.
- Mhm... dobrze – wyprostował się w fotelu i powoli oparł obie ręce.
- Ansgar von Bernardio. Wie pan, kto to?
- Wiem – rozluźnił się trochę. Szczęśliwie konsul nie chciał dowiedzieć się niczego, co mogłoby zaszkodzić Ernestowi Ważce.
- Zna go pan z... – Zweit zerknął na na chaotycznie porzucone dokumenty leżące przed nim – Czterdziestego Trzeciego Plutonu Armii Północnej pod dowództwen porucznika Gerarda Mofitasa – cała nazwa została wydukana na jednym tchu.
- Dokładnie tak, sir – Wujaszek w końcu wpadł na pomysł, jak tytułować tak wysoko postawionego urzędnika Harkelsfolk – Służyłem tam ze dwa lata, tak jak ten chłopaczyna Ansgar. Pluton rozwiązali z całą kompanią prawie pięć lat temu.
- Interesujące – konsula nie przejęła nadto historia rozmówcy – A czy wie pan może, czym zajmuje się teraz pan von Bernardio? Może utrzymuje z nim kontakt, jak ze starym znajomym?
- W wojaczce się za bardzo nie poznaliśmy. Każdy wiedział, kim jest, bo na pluton przypadał jeden alchemik, co by sporządzał wszystkie chemikalia, ale mało gadał i chyba nie znalazł tam żadnych kumpli. Ekhm, sir – po tak swobodnej przemowie przypomniał sabie, do kogo mówi.
- A po przejściu do... cywila – Friedrichowi Zweitowi niezbyt łatwo przychodziła mowa potoczna – Widział się pan z nim chociaż raz? Może przypadkiem?
Ernest Ważka chwilę się zastanowił. Spotykał bardzo wielu ludzi, często też znajomych z tak licznych wcześniejszych lat.
- Tak, sir – wpadł na trop – Wydaje mi się, że było to jakoś rok temu, też jesienią. Szedł w kierunku portu, a ja jakimś trafem go poznałem. On mnie chyba nie. Zapytałem, jak sobie radzi, co teraz robi. Odbąknał, że nadal trochę alchemią, a i jeszcze to i owo, nic konkretnego. Jednak chyba zarabiał dobrze, zresztą na takiego wyglądał – Ernest posiadał nawyk oceniania pozycji społecznej ludzi po ich ubiorze. Co dziwniejsze, zwykle się przy tym nie mylił.
- Rozumiem. Nie jest to wiele, ale zawsze coś – chwilę siedział bez ruchu, wyraźnie niezadowolony z małej ilości otrzymanych informacji, a potem upił nieco stygnącej herbaty. Wujaszek podążył za jego przykładem, niepewnie chwytając porcelanę – Cóż więcej mogę powiedzieć... Bardzo dziękuję panu za rozmowę. Przygotowałem też dla pana trochę pieniędzy, aby wynagrodzić te niedogodności.
- Dziękuję, sir – odchrząknął i podniósł się z fotela. Zweit wyciągnął zza klapy marynarki kilka banknotów pięćdziesięciomarkowych i wyjątkowo, jak na niego, bezceremonialnie wręczył je Wujaszkowi. Dwoje ochroniarzy czy strażników konsula znowu pokazało się w pokoju i uprzejmnie zaproponowali, aby odprowadzić Ernesta z powrotem tam, gdzie go przejęli. Ten oczywiście się zgodził i już miał wychodzić przez tunel, gdy Zweit odezwał się znowu.
- Mogę jeszcze zająć chwilę? – machnął strażnikom ręką, a tamci opuścili pomieszczenie – Mam pewien pomysł... Może zgodziłby się pan dla mnie pracować? Jeżeli zna pan pana Ansgara, to może uda go się jakoś panu odszukać i... upewnić się, że wykonuje pewne moje zlecenie?
Propozycja spotkała się ze ścianą milczenia. Odpowiedzenie na kilka pytań to jedno, jednak towarzyszenie czy nawet szpiegowanie kogoś dla władzy to coś zupełnie innego.
- Ależ sir, jestem pewien, że ma pan ludzi, którzy zrobiliby to znacznie lepiej ode mnie – wydyszał Wujaszek – Chyba nie mam... tych, kalwikacji do takiej pracy.
- Kwalfikacji – automatycznie poprawił Friedrich Zweit – Powiedzmy, że dla moich ludzi jest on... nieosiągalny. A pan, panie Erneście, zna ludzi. Wie, co mówią. Rozumie pan?
Wujaszek chyba rozumiał. Przełknął ślinę i pokiwał głową. Dostanie się do kogoś, nawet tak tajemniczego jak jego dawny znajomy, zwykle wymagało tylko kilku osób... A Wujaszek znał dużo więcej, niż kilka osób.
- Jeżeli uda się go panu znaleźć, może pan powiedzieć, że to ja pana przysyłam. Na pewno będzie wiedział, dlaczego pan tam jest, jednak nie mogę pozwolić, by moje interesy pozostały bez jakiegokolwiek nadzoru. Czy mogę liczyć na pańską pomoc? Oczywiście za opłatą.
Tak – zadecydował szybko. Rozumiał, że konsekwencje wynikające z dużej wiedzy wykorzystywanej w złym celu sięgają dalej, niż był w stanie znieść, a teraz wiedział więcej, niż by chciał – A jeśli nie pozwoli sobie towarzyszyć?
- To już niestety pański problem, panie Ważka. Jeszcze raz bardzo dziękuję. Oraz do zobaczenia... oby jak najszybciej po tym wszystkim.
Zapraszam do pisania opinii.
Użytkownik BartorKrajczyk edytował ten post 16 August 2015 - 22:04