Opowieści Cieni to zbiór krótkich opowiadań osadzonych w klimatach mrocznego steampunku, inspirowanego grami takimi jak Dishonored czy Thief oraz miejskimi legendami epoki wiktoriańskiej.
Akcja rozgrywa się w mieście przemysłu i rzemiosła Craftwort, a bohaterami są nietuzinkowe postacie - detektywi, zabójcy, szaleńcy, samozwańczy bohaterowie czy religijny fanatycy, których łączy podobny sposób działania w ukryciu i pod osłoną nocy.
- Łowca Odmieńców
Dougal Ebenezer Stern spojrzał na nocną panoramę miasta. Craftwort, przemysłowa metropolia, według legend zbudowana na kościach olbrzymów, rozciągała przed nim swe ogromne, czarne cielsko śpiącego smoka, który za kilka godzin obudzi się, wypluwając kłęby dymu z wielkich, ceglanych nozdrzy i pochłonie kolejną ofiarę z wielu istnień robotników, którzy ulegli wypadkom podczas pracy, żebraków, których głód i choroby zabijają powoli, z godziny na godzinę, pozwalając im poznać śmierć jeszcze za życia, czy przypadkowych przechodniów, zadźganych za marne grosze długim nożem bandyty gdzieś w ciemnym zaułku. Kiedy bestia, zwana miastem, śpi, on, Łowca Odmieńców, może działać bez obaw. Może znów zatopi zimną stal w ciele śpiącej staruszki, która robiła z magitu „cudowny lek”, mający uśmierzyć cierpienia jej śmiertelnie chorych wnucząt, igrając przy tym z Zakazanym Żywiołem. Może jego ofiarą padnie kolejny uczony-heretyk, którego badania przeczą rozumowi?
Nie. Tym razem Dougal miał inny plan. Wybiła dwunasta, na katedralnej wieży kulawy starzec pociągnął dwanaście razy za sznur, ogłaszając początek nocy. Dzwony zamilkną aż do rana , kiedy to obudzą mieszkańców Craftwort do ich codziennych zajęć.
Otoczony wilgotnym, chłodnym powietrzem, przesyconym dymem z niezliczonych kominów, nocny łowca z gracją przeskakiwał pomiędzy śliskimi, ciemnymi dachami ściśniętych razem kamienic. Szybko opuścił się na niszczejący balkon, po czym wykonał długi, bezszelestny skok na stary, pordzewiały klimatyzator. Wspiął się na solidną, choć wiekową rurę, wystającą z poszarzałej ściany budynku. Kiedy ręce ledwo co złapały się mokrego metalu, nogi Dougala już zapierały się o pokryte popękanym tynkiem cegły. Z rury Stern natychmiast wskoczył na dach, szukając oparcia na zdradliwych, omszałych dachówkach. Po cichu przekradł się w stronę pobliskiego komina, po czym wdrapał się na niego niemal w ułamku sekundy. Jego dzisiejszy cel znajdował się niewiele ponad dwieście metrów na wprost od niego.
Dougal wyjął niewielką lunetę. W wypatrzonym przez niego oknie nadal paliło się światło. Dobrze, więc on widzi ofiarę, ale ona jego już nie. Przyłożył okular do oka, po czym rozsunął teleskop.
W jasno oświetlonym pokoju obskurnej kamienicy ujrzał młodą dziewczynę, przebierającą się do snu. Tak, to była ona. Wiedźma. Odstępczyni. Heretyczka. Ludzie opowiadali o niej różne historie. Podobno para się czarną magią, wykorzystując do tego kradziony z baterii zasilających uliczne latarnie magit. Sternowi zrobiło się przez chwilę żal młodej kobiety. Nie, to przecież czarownica, a do tego złodziejka. Używa pożytecznej odmiany magitu do czarnoksięskich praktyk. Za to chwilowe współczucie wobec celu, Dougal postanowił wymierzyć sobie dwadzieścia razów. I to nie jego zwyczajnym, pokutnym biczem, lecz czarnym, grubym pejczem, którego używa do zabijania. Za grzech przeciwko własnemu rozumowi i obrazę Wszechrozumnego wychłoszcze się batem, który łamie kości i wyrywa fragmenty ciała. To właśnie za taką nadgorliwość został wydalony z Inkwizycji Kościoła Najwyższego Geniuszu. Zamiast nawracać odstępców słowem i karać ich poprzez pouczenie i perswazję, Dougal zdecydowany był zabijać w imię wiary. Głosił tezy sprzeczne z oficjalnymi dogmatami. Według Sterna sumienie było narzędziem Mrocznego Kuglarza, które oszukiwało święty i nieskalany rozum. Tak przynajmniej, jak sam twierdził, powiedział mu Wszechrozumny podczas samobiczowania. Wszyscy Inkwizytorzy, oprócz jednego, fanatycznego Benedicta Stensona, uznali, że brat Dougal Ebenezer oszalał i nie ma dla niego miejsca w zakonie.
Dlatego też swoją misję walki z zakusami Kuglarza i jego popleczników zamierzał dokończyć samemu, zabijając heretyków i wiedźmy jako Łowca Odmieńców.
Stern wyciągnął z przymocowanego do pasa, czarnego sajdaka miniaturową kuszę, po czym ustawił soczewki jej optycznego celownika. Załadował specjalny, wybuchowy bełt. Zabójstwo planował już od dłuższego czasu. Przez ubiegły tydzień badał zwyczaje dziewczyny, którą oskarżał o czarnoksięstwo. Każde jego działanie było dokładnie wykalkulowane i nie mogło się nie udać. Przekradnie się trochę bliżej celu i zniszczy okno wybuchowym bełtem.. Potem pobiegnie ile sił w nogach i wskoczy przez nie, po czym zabije dziewczynę swoim pejczem i spali jej ciało razem z całym mieszkaniem. Nikt nie będzie podejrzewał jego, Dougala, pobożnego ascety, wiecznie zamkniętego w zawilgoconej kawalerce. Sąsiedzi wiedźmy zrzucą winę na przestarzały generator, w którym wybuchł magitowy rdzeń.
Łowca odmieńców zasłonił swoją bladą, kościstą twarz owiniętym wokół chudej szyi, czarnym szalem i przyłożył okular celownika do oka. Nakierował krzyż celowniczy na upatrzoną szybę, jednak zaniepokoił go zielony błysk trzech małych, świetlistych punkcików na sąsiednim dachu z prawej strony.
Skupił się na tych błędnych ognikach i dostrzegł ciemną, ludzką sylwetkę. Nie ulegało wątpliwości, że na budynku obok ktoś czai się w ciemnościach i obserwuje Dougala. Stern szybko zmienił pocisk na zwykły bełt, po czym wymierzył w zielone światełka na głowie tajemniczego obserwatora. Cienista sylwetka zniknęła w jednej chwili z pola widzenia Łowcy, który rozejrzał się nerwowo. Dostrzegł ciemną postać, gdy ta właśnie przeskakiwała z dachu na dach, zmierzając w jego stronę. Znów wycelował w zielone punkciki i wystrzelił. Bełt zadźwięczał, uderzając o metalową powierzchnię i odbił się, nie robiąc na napastniku wrażenia. Dougal nie zdążył przeładować kuszy, gdyż tajemniczy oponent był zaledwie kilka metrów przed nim.
-Pete Perkin. - powiedział ze zdumieniem Łowca, gdyż postać, która stała przed nim, nie mogła być nikim innym – a jeszcze niedawno myślałem, że jesteś tylko miejską legendą...
-W każdej legendzie jest ziarnko prawdy. - odpowiedział ochrypły, ponury głos. - Ale to, że porywam i zjadam dzieci, do tej prawdy się nie zalicza...
Teraz Stern widział legendarnego zabójcę wyjątkowo wyraźnie. Nie miał on wcale rogatego hełmu i nietoperzowych skrzydeł, jak mówili ludzie. Za to na jego oczach znajdowały się gogle, które niewątpliwie miały coś wspólnego z zakazanym wykorzystaniem magitu. Trzy zielone światełka, zauważone przez Dougala, były tak naprawdę wizjerem ciężkiego, metalowego noktowizora, na którym widać było całkiem świeże wgniecenie od wystrzelonego z pistoletowej kuszy bełtu.
Dziwaczne urządzenie zasłaniało połowę twarzy Pete'a, przez co widoczna była tylko dolna część facjaty z czarnymi jak węgiel bokobrodami i równie ciemnym wąsem, oddzielającym wąskie usta od krzywo zrośniętego po dawnym złamaniu nosa. Ciemnogranatowa peleryna z kapturem i ciemnoszare spodnie pozwalały Perkinowi idealnie wtapiać się w pogrążone z ciemności otoczenie, zaś wysokie buty z miękką podeszwą tłumiły dźwięk jego kroków, nawet, gdy biegł czy skakał. Odziana w skórzaną rękawicę dłoń sięgnęła po schowany do pochwy przy pasie kord.
-Wiem, co chcesz zrobić, śledziłem cię od dawna.. - powiedział swym niskim i zadziwiająco spokojnym głosem legendarny zabójca – Wcale nie jestem mordercą. Ja pozbywam się morderców.
Dougal dobył swojego straszliwego, czarnego pejcza i zamachnął się, próbując uderzyć wroga. Bicz świsnął w powietrzu, ale po chwili jego końcówka, ucięta, spadła na mokre dachówki. Stern złożył pozostałą część bata na pół, próbując walczyć nim jak pałką, jednak Perkin unikał każdego jego ciosu. Łowca Odmieńców w ułamku sekundy stracił przeciwnika z oczu, a potem poczuł tylko ostrze wbijające się w jego pokryte bliznami po samobiczowaniu plecy. Przed jego oczyma wszystko stawało się coraz ciemniejsze, tylko światło w mieszkaniu jego niedoszłej ofiary promieniało ciepłym blaskiem.
-Nie pozwoliłbym ci skrzywdzić mojej Sabriny. - rzekł ponuro i spokojnie najbardziej tajemniczy zabójca w Craftwort, po czym odszedł, pozostawiając Inkwizytora – wygnańca na pewną śmierć.
Około dwudziestoletnia dziewczyna o kasztanowych włosach i jasnej cerze złożyła swoje ubrania w kostkę i włożyła do szafy, po czym zgasiła lampę i weszła do łóżka.
-O Wszechrozumny, uchroń mnie od czarów i Mrocznego Kuglarza. - odmówiła krótką modlitwę, po czym zamknęła oczy i po krótkiej chwili zasnęła.
Dougal nie widział nic poza ciemnością i nie czul nic poza żalem. Przestał już odczuwać przeraźliwy chłód i krew cieknącą po plecach. Wiedział, że jego życie za chwilę dobiegnie końca. Zobaczył twarz zamordowanych przez niego ludzi: staruszki, obłąkanego włóczęgi i skrytego uczonego. Do nich dołączyło jeszcze oblicze dziewczyny, którą miał dzisiaj zabić. Widział także innych - Benedicta Stensona, współbraci Inkwizytorów, swoich rodziców, a nawet swojego zabójcę, Perkina. Potem wszystkie obrazy zniknęły, a Dougal Ebenezer Stern zakończył swój żywot na zimnym, mokrym dachu, otulony milczącą ciemnością nocy.
- Cień sprawiedliwości
Craftwort powoli tonęło w szarej ciemności jesiennego wieczoru, a zimna mżawka okrywała ciemną panoramę Dolnoskarpia, najuboższej dzielnicy w mieście, szarą, wilgotną zasłoną. Z kominów leniwie ulatywał do góry gryzący, siwy dym z palonych w blaszanych piecykach śmieci i spróchniałych szczap. Tylko na taki opał mogli pozwolić sobie zamieszkujący dzielnicę biedacy, ograbieni z całego dobytku przez ulicznych rzezimieszków i skorumpowanych strażników. Każdy z mieszkańców skupiał się tego wieczora tylko na tym, żeby ogrzać się przy tej odrobinie ognia, uzyskanego ze sterty suchych odpadków, dlatego nikt nie zwracał uwagi na przemykającą po blaszanych, przerdzewiałych dachach, zakapturzoną sylwetkę człowieka, który na co dzień był kapitanem Straży Miejskiej Craftwort. Kto by przypuszczał, że Conrad Kistol, niegdyś zwyczajny patrolowy w Dzielnicy Południowej, a obecnie wysoki rangą oficer Straży, będzie kiedykolwiek przedzierał się wieczorem przez slumsy w sobie tylko wiadomym celu.
Przycupnął na balkonie opuszczonej kamienicy, po czym rozejrzał się dookoła, próbując znaleźć kolejny dogodny punkt obserwacyjny, by mieć dobry widok na swój cel.
Od kilku tygodni śledził już pewnego sierżanta Straży, którego podejrzewał o szeroko zakrojone machloje. Nie mógł jednak oficjalnie go zwolnić, ponieważ wiedział, że w oddziałach służb porządkowych wytworzyła się silna grupa przestępcza złożona ze skorumpowanych funkcjonariuszy niższego stopnia. Wśród nich był jego dzisiejszy cel – Burton Zwingler, jeden z przywódców bandytów w mundurach. Wilk w owczej skórze, w dzień udawał przykładnego strażnika, zaś podczas nocnych patroli w Dolnoskarpiu, wraz z bandą patrolowych-cwaniaków, ściągał haracze, rozprowadzał narkotyk magitowy, a nawet dokonywał morderstw i samosądów. To dlatego biedota ze slumsów bała się Straży. Kilku młodzików pod wodzą sierżanta-zbira zniechęciło większą część ubogich mieszkańców do służb porządkowych.
Kistol założył na twarz maskę z grubej, czarnej skóry i zacisnął paski skórzanych rękawic. Sprawdził, czy pistolet trzyma się w kaburze na lewym udzie i czy kord nie wyślizguje się z pochwy u prawego boku. Rozruszał nadgarstki i kolana, po czym wziął niewielki rozpęd i przeskoczył na pobliski daszek. Nie zatrzymując się, przemknął wśród cieni rzucanych przez krzywe kominy na przeciwległą krawędź dachu. Przykucnął na krawędzi i obserwował ciemny, ślepy zaułek. Dwóch patrolowych stało koło zardzewiałego kontenera na śmieci, najwyraźniej na kogoś czekając i umilało sobie czas, rozmawiając półgłosem. Conrad skupił się, by móc ich podsłuchać.
-...dużo kasy wpadnie nam w łapy, skoro szef tak długo tam bawi. -powiedział chudy cwaniaczek z czapką przekrzywioną na bok. - To musi być jakaś grubsza afera...
-Racja, coś jest na rzeczy. Jeśli cynk o sejfie w starej kamienicy był prawdziwy, to jesteśmy ustawieni na ładnych parę lat. - odrzekł mu wyraźnie podniecony konus z przewieszonym przez ramię karabinem. - Tylko coś mi tu śmierdzi – czemu biedacy nie rozpruli sejfu, w końcu jakiś menel by się na niego natknął.
-A skąd by mieli narzędzia? - zapytał nieco kpiąco pierwszy. - wiedzieć sobie mogli nawet i wszyscy włóczędzy, ale nawet jakby rozwalili cały budynek, to sejf by się ostał. Pancerne gó**o i tyle, nawet bomba magitowa tego nie ruszy.
-Przesadzasz, bomba ma siłę wykoleić miejski wóz szynowy, a nie dałby rady rozwalić stalowego pudła? - Zakwestionował jego tłumaczenia knypek. - Szef na pewno da radę go otworzyć.
-Kto wie, może nawet on nie będzie w stanie – powątpiewająco odpowiedział ten w zawadiacko założonej czapce. - Bo to może być ten, tego... taki bardziej bankowy sejf, ze stopów twardszych niż nasze hełmy.
-Pieprzysz po próżnicy. Trza tym no... optysyfistą być, a nie.
-Optymistą, matole, było chodzić do szkoły, a nie ludzi w wozie szynowym okradać.
-Wal się, czopku! Przynajmniej ja czegoś przydatnego się nauczyłem.
-No, ciekawe, kiedy ostatnio popisałeś się swoim złodziejskim talentem.
-Jak włamałem ci się do chałupy i ci starą... - nie zdążył dokończyć konus.
-Nie ciśnij mi po rodzinie, gnojku, bo twój łeb zaraz wyląduje w tym śmietniku! - zagroził rozeźlony chudzielec i sięgnął po drewnianą pałkę.
-Możesz mi naskoczyć, pajacu! - bójka wisiała na włosku, ale w tym samym czasie w zaułku zjawił się sierżant Burton, trzymający ciężką, wypchaną po brzegi walizkę.
-Co tu się wyrabia? - powiedział budzącym grozę tonem. - Pięć minut mnie nie ma, a wy, debile, już chcecie sobie mordy obić?
-Nie, panie sierżancie.. my tego... - próbował wykręcić się pokurcz z karabinem.
-On obrażał mi matkę, to się honorowo bronić chciałem, jak te dżentelmeny zasrane, psia ich mać...
-Jak chcecie mieć rozwalone ryje, to proszę bardzo, w mordę mogę dać za darmo, jak ktoś chce. - zagroził szef, przywołując swoich podwładnych do porządku – A teraz pomożecie mi zanieść kasiorę do naszej kryjówki.
-Tak jest, panie sierżancie – posłusznie zapiał konus.
-Zobaczysz, czopie, jak sierżant sobie pójdzie, to połamię ci te krótkie nóżki.
-su*****n...
Kistol, słysząc sprzeczkę, ledwo co powstrzymał się od śmiechu. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z jego planem, to skorumpowani Strażnicy doprowadzą go wprost do swojej kryjówki.
Zamaskowany oficer czekał w bezruchu, aż jego nieposłuszni podwładni oddalą się na bezpieczną odległość, po czym szybko i bezszelestnie przeskoczył na drugi dach i śledził zbirów, ukryty w cieniu.
Rabusie przyspieszyli kroku, więc Conrad, by ich dogonić, zaczął biec. Robił to jednak z taką wprawą, że wszelkie wydawane przez niego odgłosy były ledwie słyszalne. Takiego cichego biegu nauczył się kiedyś od swojego przyjaciela i mentora, prywatnego detektywa, który niegdyś w pojedynkę rozbił szajkę groźnego psychopaty, Edgara Crowlicka.
Kistol cały czas miał na oku sierżanta Zwinglera pod eskortą dwóch przygłupich patrolowców, przez co ledwie co zauważył, ze wyrosła przed nim ściana opuszczonej, jak mu się zdawało, kamienicy. Chwycił się omszałego parapetu i podciągnął do ziejącego czernią, pustego okna.
Wskoczył do środka budynku, lecz zmurszałe deski podłogi nie utrzymały jego ciężaru i Conrad runął z hukiem w dół.
Doszedł do siebie dopiero po chwili i uzmysłowił sobie, że cudem ocalał, bowiem wylądował na miękkim, starym materacu. Zaraz też uświadomił sobie, że nie jest sam. Gdy chciał się podnieść, trafił łokciem na jakieś ciało. Z trwogą odwrócił głowę, spodziewając się ujrzeć gnijące zwłoki jakiegoś nieszczęsnego włóczęgi, który zasnął w tej ruderze, by już nigdy sienie obudzić. Kistol nie znosił widoku rozkładających się trupów, dlatego też nie lubił oględzin miejsc zbrodni i sekcji zwłok, w których, z racji piastowanego stanowiska, musiał uczestniczyć. Jednak widok nie był wcale tak okropny, jak się spodziewał. Obok niego leżała młoda, chuda kobieta o włosach zabarwionych na czarno jakąś tanią farbą. Wyglądała na żywą, jednak nie zwróciła uwagi na obecność intruza, co wydało się Conradowi podejrzane. Wstał i rozejrzał się po niewielkim, obskurnym pomieszczeniu. Obok materaca leżała opróżniona butelka samogonu pędzonego przez miejscowego bimbrownika oraz... słój z nielegalnie produkowanym „lekiem nasennym” z magitu.
Do Kistola dotarło, że właśnie jest świadkiem próby samobójczej. Złapał nieprzytomną dziewczynę za rękę. Była ona ciepła i dało się wyczuć słabe, powolne tętno. Oficer był zdezorientowany. Ma ratować samobójczynię, czy ścigać złoczyńców? Rozwiązanie przyszło, a raczej z impetem wpadło samo, wraz z wyważonymi silnym kopniakiem drzwiami.
-Cicho tam, żule pieprzone, cisza nocna jest! - Wrzasnął Burton Zwingler – W imieniu Straży Miejskiej Craftwort jesteście... Kim ty, na Mrocznego Kuglarza, jesteś?!
-W imieniu Straży Miejskiej Craftwort aresztuję pana, sierżancie Zwingler i pańskich współpracowników. - Kistol wyciągnął pistolet i wymierzył w chronioną przez hełm z osłoną polików i karku, głowę strażnika-bandyty. - Zostajecie zatrzymani pod zarzutem włamania i rabunku.
-Ty nas aresztujesz, zafajdany kapturzysto? -wybuchł złością kościsty strażnik, wyciągając swoją drewnianą pałkę. - Ty nas, czopie, chcesz do pierdla, tak?!
Conrad szybko wycelował w jego nogę i pociągnął za spust. W pustej przestrzeni rudery rozległ się echem odgłos wystrzału, a śpiące na poddaszu ptaki obudziły się i zaczęły w przerażeniu łopotać skrzydłami. Kula przeszyła chudą jak patyk nogę strażnika, łamiąc piszczel, której kawałki przebiły i rozerwały łydkę. Okaleczony siepacz zaczął kwiczeć i wyć z bólu, wijąc się na podłodze, zaś Burton sięgnął po swoją szablę i rzucił się na Kistola. Doszło do szarpaniny, gdyż w ciasnym pomieszczeniu sierżant nie mógł swobodnie wymachiwać szablą, a zamaskowany tropiciel spisku nie zdążył wyciągnąć z pochwy swojego kordu. Konus zdjął z ramienia karabin i czekał na odpowiedni moment, by strzelić do zamaskowanego napastnika. Za to z materaca dobiegały odgłosy kaszlu i półprzytomne jęki. W niewielkiej sieni kotłowało się chaotycznie pięć osób, z czego aż trzy chciały się nawzajem pozabijać.
Szamoczący się cwaniak z przestrzeloną nogą zdołał opanować ból i zdecydował się pomóc swojemu szefowi. Podniósł z ziemi pałkę i zamachnął się do rzutu. Conrad zauważył, co chce zrobić unieruchomiony przeciwnik i w chwili, gdy ten wypuszczał kij z ręki, zasłonił się ryczącym z wściekłości Burtonem. Rozległ się brzęk metalowego hełmu, a wzrok skorumpowanego sierżanta stał się na chwilę nieobecny. Chwilowe oszołomienie zostało natychmiast wykorzystane przez Kistola, który szybkim ruchem wyszarpnął kord z pochwy i wbił go w brzuch Zwinglera. Ten tylko stęknął z bólu, ale nie ustąpił dopóki krótkie, stalowe ostrze nie rozcięło mu brzucha aż po mostek. Wtedy bandyta zaczął kwiczeć, jak zarzynane prosie, łapiąc się za rozległą ranę, z której wypływały strumienie czarnej jak smoła krwi. Za wszelką cenę chciał zatrzymać krwotok i zapobiec wypadnięciu wnętrzności.
Konus nie wytrzymał. Jego twarz zbladła, a ręce zaczęły trząść się jak gałęzie rachitycznego drzewka na wietrze. Zaczął wymiotować, upuszczając karabin, po czym zasłabł, upadając w kałużę własnych wymiocin i krwi towarzyszy.
Wtedy też do Kistola dotarło, że okulawiony chudzielec zniknął. Nie całkiem bez śladu, bo ciągnęła się za nim strużka ciemnoczerwonej posoki. Burton dogorywał, miotany spazmatycznymi drgawkami.
Conrad nie miał zamiaru zawracać sobie głowy dwoma pozostałymi przy życiu cwaniakami. Odwrócił się w kierunku materaca, który nie tak dawno uratował mu życie.
Niedoszła samobójczyni odzyskała przytomność, jednak nie było się z czego cieszyć. Skoro chciała tak bardzo odejść z tego świata, to zapewne miała ku temu powody. Nie dość, że to się nie powiodło, to jeszcze pierwszym, co zobaczyła po przebudzeniu była krwawa łaźnia w jej własnym domu. Nie dalej niż metr od niej wykrwawiał się na śmierć człowiek z wnętrznościami wypływającymi na wierzch, trochę dalej czołgał się kolejny, z przestrzeloną nogą. Trzeci zaś, mógł równie dobrze zwyczajnie zemdleć, co zejść na zawał. Kobieta zdawała się być bledsza nawet od trupa sierżanta i trzęsła się z przerażenia bardziej niż konus z karabinem. Po chudych policzkach spływały jej strumienie łez, rozmywając resztki makijażu.
-Nie bój się, nic ci nie zrobię. - powiedział kapitan Straży, chowając zakrwawiony kord, po czym ściągnął z twarzy maskę.
Dziewczyna nie odpowiedziała nic, tylko rzuciła mu siew objęcia. W końcu ją uratował – od niej samej i od umundurowanych bandytów. Zdawałoby się, że to, co się wydarzyło niewiele wcześniej, pozostanie tylko w ich pamięci. Jednak na dachu kamienicy po drugiej stronie ulicy świeciły się trzy małe, zielone punkciki...
Piszcie, czy wam się podoba i czy mam pisać więcej takich opowiadań. Jeśli wykryjecie jakiś błąd, byłbym wdzięczny za wskazanie go.
Użytkownik Bigfoot edytował ten post 29 April 2015 - 00:06