Mam przyjemność zaprezentować wam moje pierwsze autorskie opowiadanie. (Właściwie to drugie, jeśli liczyć jedno nieopublikowane)
Szczerze powiedziawszy, sam do końca nie wiem, do jakiego gatunku mógłbym je przypisać, o ile da się do jednego konkretnego. Znajdą się tu elementy zarówno akcji, thrillera psychologicznego jak i kryminału, przesiąkniętego tajemnicą i ciężkim klimatem typu noir. Nie wzorowałem się na niczym konkretnym, aczkolwiek dostrzegam tu pewne podobieństwa do pewnego opowiadania z mojej ulubionej książki. Jeśli ktoś wie, o jakim opowiadaniu mowa - plus dla niego. Rozdziały postaram się wrzucać w miarę regularnie, jednak niczego nie mogę obiecać. Druga część ukaże się najprawdopodobniej za jakieś dwa tygodnie. Coby nie przedłużać, zapraszam do lektury! Wszelkie komentarze, oceny i sugestie mile widziane.
Z powodu iż już kiedyś miałem nieprzyjemną sytuację:
Niniejsze dzieło podlega ochronie prawnej na mocy ustawy o prawie autorskim.
Prolog
Moja praca nie jest zbyt kolorowa. Przeważają w niej dwa kolory: Szkarłat i czerń. Lubię te kolory. Szkarłat, tudzież królewska czerwień. Kolor symbolizujący wysoki status, bogactwo… Kolor krwi. Tak, z krwią mam kontakt dość często. Nie przeszkadza mi to, zdążyłem się już do tego przyzwyczaić. Nawet teraz, szkarłatne krople kapiące raz po raz na śnieżnobiałe płytki w łazience powodują u mnie mimowolny grymas uśmiechu - mimo faktu, iż to moja krew. Z trudem wyciągam drugą kulę, której jak widać spodobało się w mojej piersi. Teraz tylko oczyścić i zaszyć rany. Starając się nawlec igłę, rozmyślam o mojej zielonookiej partnerce, która zwykle mnie łatała, gdy złapało się kilka kulek, bądź innych niechcianych ciał obcych. Cóż, zdarza się. Teraz muszę sobie radzić sam. Odcinam nitkę, odkładam igłę, wrzucam zakrwawioną koszulę do pralki i wychodzę z pomieszczenia. Wracając do koloru, została jeszcze czerń. Nie ma co marnować czasu na rozmyślanie, to mrok. Jak na ironię, za dzieciaka bałem się ciemności. Teraz – spędzam w niej większość swojego czasu. W moim życiu, mrok to chyba jedyny przyjaciel. No, jedyny obok moich jednookich towarzyszy, którzy tak chętnie pomagają mi przy pracy. Siadam na krawędzi łóżka i hojnie nalewam sobie do szklanki whisky, po czym sięgam po paczkę papierosów. Na dziś to już koniec, mogę w końcu wypocząć. Zerkam na niewielką czarną torbę, która leży pod ścianą i podchodzę do okna, o które nieustannie rozbijają się ciężkie krople deszczu. „Dobrze, że dzisiaj nie muszę już wychodzić na zewnątrz” myślę, odpalając papierosa i przyglądając się neonowemu szyldowi, który stanowi jedyne źródło światła wpadające do mojego ciemnego pokoju. Zaciągam się w milczeniu, wypuszczając po chwili strumień dymu niczym smok, którego zbudzono ze snu. Staram się nie pić i palić, ale czasami potrzeba jest za duża, by jej się przeciwstawić. Odkładam na bok papierosa i przyciągam do siebie torbę. W środku znajduje się kilka plików banknotów po pięć dolarów każdy. -Twoje zdrowie, Panie Lincoln. – Upijam spory łyk alkoholu i zaczynam liczyć pieniądze. Na oko, jakieś sześć, może siedem tysięcy. Nie taki zły łup. Nagle, świeże rany dają o sobie znać. Zaciskam zęby z bólu i idę do łazienki po tabletki przeciwbólowe. Popijam je whisky i siadam ponownie na łóżku. Stukając wolno szklanką o zęby, podsumowuję dzisiejsze wydarzenia i dochodzę do prostego wniosku – przed następną akcją, zakładam kamizelkę kuloodporną.
1. O dwie kule za dużo.
Wydawało się, że wszystko pójdzie gładko. Ot – wyśledzić kilku oprychów i posłać ich za kratki…. albo na tamten świat, w zależności od rozwoju sytuacji. Wypadło na to drugie. Dostałem cynk, iż niedługo w pobliżu ma zostać przekazana spora ilość tabletek – jak to się zwykło mówić – na poprawę nastroju. Wizja ukarania przestępców i zniweczenia planów trucia mniej lub bardziej winnych ludzi wydawała się na tyle kusząca, iż nie mogłem tego puścić płazem. Jak to mawiał pewien mądry, siwy staruszek – Całe nasze życie to pasmo ciągłych wyborów, triumfów i porażek. Cóż, nie wiem, czy ten wybór zakończył się bardziej triumfem, czy porażką…. W mojej pracy bardzo ważne jest zebranie jak największej ilości informacji, nim przystąpi się do działania. Zabawne, jak wielu przydatnych rzeczy można się dowiedzieć od pierwszego lepszego bezdomnego czy ćpuna, w zamian za ćwiartkę czy dobrego szluga! Staram się unikać rozgłosu i zbędnych znajomości, jednak niektórzy „Mieszkańcy ulicy” są poinformowani na tyle dobrze, iż dość często się z nimi widuję. Tak też było i tym razem. Po rozmowie z kilkoma „informatorami”, wiedziałem wystarczająco dużo. Mogłem przystąpić do planowania. Sam schemat działania nie różnił się zbytnio od innych – W jakimś ciemnym zaułku spotykają się ci, którzy mają pieniądze z tymi, którzy mają towar. Raz, dwa, trzy i obydwa dobra zmieniają swoich właścicieli. Nic nowego. Mój plan był również dość prosty – postarać się, by odpowiednie służby dotarły na miejsce w odpowiednim czasie – czyli w momencie przekazu. Ale wielu rzeczy nie da się przewidzieć. Tym razem był to wypadek drogowy, który opóźnił pojawienie się policji na tyle, by skutecznie spieprzyć mi mój plan. Czekałem więc jak głupi, patrząc przez lornetkę na całą akcję, jednocześnie przeklinając pod nosem opieszałość policji. Chcąc nie chcąc, musiałem działać. Upewniłem się, iż jeden z dwójki moich jednookich przyjaciół nie będzie kasłać za głośno – chwała temu, który wymyślił tłumiki do pistoletów! Naciągnąłem na spocone dłonie cienkie czarne rękawiczki i po zejściu na poziom ulicy przemknąłem między brudnymi, wymalowanymi blokami, by w końcu dotrzeć na miejsce. Zwykła, brudna alejka skąpana w półmroku i pachnąca brudem i szczynami. Urocze miejsce. Ostrożnie wychyliłem się zza kontenera na śmieci, chcąc na nowo rozeznać się w sytuacji. Pierwszy wniosek – ilość uczestników się nie zmieniła. Przez lornetkę naliczyłem ośmiu ludzi. Pięciu białych i jeden czarny, których ubiór wskazywał na przynależność do jakiegoś miejscowego gangu oraz trzech ubranych w garniturki z czarnymi okularami i przywodzących na myśl amerykańską Triadę, którzy właśnie pokazywali sporą paczkę tabletek. Gdy jeden z nich podawał tabletki stojącemu na przedzie strojnisiowi, zauważyłem zatknięty za pasek pistolet. Więc mają broń. Przez lornetkę nie widziałem żadnej. Niewątpliwie pozostali mogli również coś mieć, jednak nagle czarny materiał przysłonił nieco moje pole widzenia. Poprawiłem więc chustę, jak na złość opadającą i frywolnie łaskoczącą mnie po twarzy, po czym wyciągnąłem spod pachy rewolwer. Sprawdzony, niezawodny Zoraki na różne ciekawe typy amunicji. Sprawdziłem na wszelki wypadek, czy jest załadowany kulami pieprzowymi, a następnie zająłem dogodne miejsce i czekałem na rozwój sytuacji. Gdy jegomość o typowo wschodnich rysach twarzy szybko wymienił paczkę z czarnoskórym kupcem, którego można by kropnąć za samą czarną i paskudną twarz, wszyscy odwrócili się i zaczęli iść w swoje strony. Już miałem wkraczać, gdy rozległ się stłumiony huk wystrzału, a zaraz po nim kolejne – w martwej ciszy, nawet wystrzał mimo tłumika jest dość głośny. Czarnoskóry zwalił się jak podcięte drzewo na zabłocony bruk, kaszląc i krztusząc się własną krwią. Po chwili, koło niego wylądował młody chłopak, który wyciągnął z jego bezwładnych już rąk zakupioną paczkę tabletek i zaczął uciekać. Nie minęła chwila, a również wylądował na ziemi z kilkoma kulami w plecach. Skoro załatwienie sprawy pokojowo nie wchodziło już w grę, Zoraki został zastąpiony swoim przyjacielem. Ułożyłem w dłoni swoją czterdziestkę piątkę i uśmiechnąłem się nieco. Heckler & Koch zawsze robią dobre spluwy. Odbezpieczyłem broń i po odczekaniu aż strzały ucichną, wychyliłem się zza osłony. Kupcy jednak nie mieli żadnej broni, a nawet jeśli, panowie w garniakach nie dali im szansy na jej pełne użycie – wszyscy zginęli bądź byli umierający. Na moją korzyść, jeden z pseudo Triady leżał martwy na ziemi - a przynajmniej tak mi się wtedy zdawało. Drugi natomiast podnosił tabletki, będąc obserwowanym przez tego, który prowadził całą transakcję. Żałuję, że nie zastrzeliłem ich, gdy tylko miałem okazję. Zamiast tego, łudziłem się, iż załatwię sprawę bez większego rozlewu krwi. Chyba zacznę częściej zabijać, ot, tak na wszelki wypadek… -FBI, ręce do góry! – krzyknąłem, gdy stojący przede mną azjata zaczął odwracać się w moim kierunku. Gdy tylko dostrzegł pistolet wycelowany w jego głowę, natychmiast spełnił polecenie. -Zrób to, a rozwalę ci łeb! Rzuć paczkę i łapy w górę!– Zmieniłem szybko swój cel gdy tylko dostrzegłem, iż drugi z nich przymierza się do sięgnięcia po broń. On również spełnił polecenie i spojrzał pytająco na swojego szefa. Nim zdążyłem kazać im klęknąć, usłyszałem huk, poprzedzający rwący ból, jaki poczułem w piersi. Uznanie trzeciego z nich za martwego nieomal kosztowało mnie życie. Padłem na plecy, unikając tym samym kolejnych dwóch strzałów, a następnie odpłaciłem się pięknym za nadobne. Trzy lata służby plus doświadczenie zawodowe nie raz uratowały mi tyłek. Pierwsza kula uderzyła gdzieś w ścianę, druga natomiast trafiła napastnika w szyję. Nie czekając, przetoczyłem się z powrotem za osłonę starając się zignorować ból. Jak na złość, zaczęło jeszcze padać. Świetnie, nie dość że zakrwawiony, to jeszcze mokry. Zgodnie z przewidywaniami, pozostała dwójka szybko sięgnęła po broń. Przekląłem w myślach swoją głupotę, chowając głowę przed świszczącymi kulami. Gdy jeden z nich zaczął przeładowywać, rzuciłem się w kierunku drugiej strony uliczki, oddając bez większego mierzenia kilka strzałów i niknąc w mroku, by po chwili skryć się za starym, pordzewiałym i rozebranym na części samochodem. Przeładowawszy pistolet, czekałem w ciszy, aby nafaszerować kulami któregoś z przeciwników, jednak żaden z nich się nie pojawił. Po co mieliby walczyć z jakimś gościem, skoro mogą uciec? Westchnąłem cicho, chwytając się za krwawiącą pierś w której serce waliło jak szalone i ruszyłem przed siebie. Ignorując zmęczenie, ból i krople deszczu rozbijające się o moje ciało, zmusiłem się do biegu. W mojej pracy nie ma czegoś takiego jak poddanie się, jest co najwyżej opóźnienie spowodowane nieprzewidzianymi przeszkodami. Wróciłem prędko na miejsce, na czas by dostrzec niknące sylwetki na końcu ulicy. Muszę przyznać, mimo próby utrzymania swoich emocji w ryzach, wkurzyłem się. Ale tym razem, wyszło to na dobre. Rzuciłem się w pogoń za uciekającymi, powtarzając sobie w myślach niczym mantrę – Dorwę tych sk******i. Dzięki determinacji i wyrobionej kondycji, udało mi się dogonić dwóch uciekających. Gdy jeden z nich mnie dostrzegł, rzucił coś niezrozumiale do swojego kumpla który uciekał z paczką i pieniędzmi, a sam dał nura za stertę skrzyń niewiadomego przeznaczenia, oddając wcześniej kilka strzałów. Z braku innych osłon, kontynuowałem bieg. Gdy tylko zauważyłem, iż mój cel, błędnie uważający się za myśliwego zaczyna się wychylać, wykorzystałem lejący od jakiegoś czasu deszcz na swoją korzyść. Ślizg po mokrym od deszczu bruku, dwa celne strzały, ciało wpadające w stertę skrzyń i było po wszystkim. Trzy do jednego dla mnie. Gdyby to był jakiś film akcji albo przynajmniej dobry kryminał, zapewne zapędziłbym uciekającego w ślepą uliczkę albo zagonił go wprost na czekający oddział policji. W najgorszym przypadku bym zastrzelił gnoja. Ale nie tym razem. Wszystko skończyło się dość ciekawie. Gdy ponownie znalazłem za uciekającym azjatą czy kim on tam do cholery był, opróżniłem cały magazynek. Nie wiem, czy udało mi się go trafić, ale zachwiał się, po czym nie przestając uciekać, odwrócił się i odpowiedział ogniem. Tym razem, trafienia byłem pewien. Druga kula, ku**a jego mać. Jakiś pechowy ten dzień. Jednak, nie tylko dla mnie. Uciekający poślizgnął się na mokrym bruku zaraz przy wylocie uliczki i przeleciał przez znajdującą się tam barierkę. Nie byłem wtedy pewien co się dalej stało, za bardzo skupiłem się na ignorowaniu bólu po drugiej kuli, która tym razem trafiła w bark. Gdy zebrałem się w sobie, co chyba nie zajęło mi sporo czasu, podniosłem się, strzepałem błoto ze swojej grubej kurtki i ruszyłem sprawdzić co się stało. Zanim dotarłem, w oczy rzuciła mi się niewielka torba, która leżała przy krawędzi. Ostrożnie podszedłem do niej. Zapewne koleś musiał ją upuścić, zanim wywinął orła. Następnie, wychyliłem się za barierkę i spojrzałem na dół. Już wiedziałem, skąd się tutaj wzięła. Nieco niżej, na schodach leżały bezwładnie zwłoki ściganego, a krew z rozbitej głowy spływała strużką po stopniach. „Trzeba było patrzeć pod nogi, a nie strzelać do mnie” – pomyślałem od razu, jednak po chwili doszedłem do wniosku, iż w sumie wyszło na moją korzyść. Osunąłem się od barierki i rozejrzałem dookoła. Akcja chyba skończona. Zajrzałem do torby – kasa. Przecież to było oczywiste. „Raczej im się już ona nie przyda” – stwierdziłem, kierując się w drogę powrotną. Zignorowałem krótki, kobiecy krzyk, który rozległ się po krótkiej chwili. Najwidoczniej ktoś musiał zauważyć ciało. Co z nim dalej będzie, to już nie moja sprawa. Szybkim truchtem przemieszczałem się między blokami, ignorując wycie syren policyjnych radiowozów, które w końcu odezwały się gdzieś w oddali. Już i bez tego chciałem jak najszybciej wrócić do domu. Gdy w końcu dotarłem do ciemnej i zaśmieconej uliczki, na której znajdowała się moja kryjówka, poczułem ulgę. -Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej – mamrocze półprzytomny pod nosem, przekręcając klucz w zamku. Wchodzę prędko do mieszkania, rzucam torbę pod ścianę, rozbieram się i wchodzę do łazienki, aby zapomnieć o całej akcji i zająć się ranami. Jeden wieczór = dwie cholerne kule. Jak dla mnie, to o dwie kule za dużo….
2. Semper Fi.
Ze spokojnego snu wyrwał mnie nagły, ostry dźwięk. Otworzyłem prędko oczy i rozejrzałem się dookoła, instynktownie sięgając pod materac po jednego z moich jednookich przyjaciół. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że to dzwonek mojej komórki. Dla spokoju ducha, będę musiał go zmienić…
Rzuciłem szybko okiem na ekran telefonu i odebrałem połączenie.
-Vince, nie mógłbyś chociaż raz dać się człowiekowi wyspać, a nie dzwonić nad ranem? – Spytałem sennie, nie kryjąc jednak wyrzutów.
-Jeśli wpół do dwunastej to dla ciebie rano, to ciekaw jestem, o której ty jesz śniadanie. Włącz telewizor, drugi kanał, byle szybko – usłyszałem w słuchawce jakże charakterystyczny, chrypliwy głos Vince’a.
Wyszukałem na oślep ręką pilota leżącego na ziemi i włączyłem telewizor. Jakość obrazu nie była zbyt zadowalająca. Strzępki urwanych zdań, śnieżący ekran i straszny szum. Po chwili miałem dosyć, wyłączyłem go. W takich zapomnianych dziurach mało kiedy wszystko działa, jak należy, ale nie narzekam zbytnio – mimo wszystko, to dobra kryjówka.
-Za dużo się nie dowiem, do czego dążysz? – ponownie spytałem, podnosząc się z łóżka.
-A, znaleźli sobie nową sensację. Wojny gangów. Chodzi o to, że na Maryland, Burden i Venture Street doszło do strzelanin, jest sporo trupów. Z tego, co kojarzę, na Maryland miałeś mieć akcję, przechwyt narkotyków czy coś tam… Spytam wprost – Wiesz, co się do cholery dzieje, masz coś z tym wspólnego? – Vince nie dał mi nawet ani chwili czasu na wtrącenie się.
-I tak, i nie. Owszem, byłem tam, strzelałem, ale oni nie padli od moich kul. Po dobiciu targu, zaczęli strzelać, by zgarnąć i kasę i towar. Ja wkroczyłem dopiero później. Dlaczego aż tak się o to gorączkujesz? – spytałem, odklejając od piersi zakrwawiony opatrunek.
-A to dlatego, że jest pewien poważny problem…
-Vince, dostałem wczoraj dwie kule, niezbyt mi się chce latać po jakieś pierdoły.
-No… pierdołą tego nie nazwę. Chodzi o to, że wczoraj na miejscu jednej strzelaniny był Chris z chłopakami… Wszyscy zginęli, przykro mi. Niebiescy chcą wiedzieć, kto zabił ich kumpli…
--------------------
Dwie godziny później.
--------------------
Siedziałem w swoim mieszkaniu i kończyłem opróżniać butelkę whisky, wpatrując się tępo w stare i podniszczone już zdjęcie. Nie zastanawiając się zbytnio, wymieniłem w myślach imiona wszystkich tych, którzy się na nim znajdywali. Mimowolnie uśmiechnąłem się, wspominając stare czasy. Schowałem zdjęcie przedstawiające grupę mężczyzn w czarnych mundurach i wróciłem do picia.
Obudziłem się dopiero wieczorem. Łeb bolał mnie tak bardzo, że nawet przez chwilę rozważałem opcję wpakowania w niego kulki z mojej czterdziestki piątki. Po wzięciu odpowiednich tabletek i odczekaniu, aż ból przejdzie na tyle, bym mógł jakoś funkcjonować, udałem się po laptopa i zacząłem szukać informacji o strzelaninie, w której zginął mój przyjaciel.
"Oko za oko, ząb za ząb. Chris, znajdę tych, którzy za to odpowiadają, obiecuję ci, stary. Semper Fi."
3. Zacznij od Króla.
-Dodzwoniłeś się do Kate Adams. Niestety, nie ma mnie teraz przy telefonie, zostaw wiadomość po usły… „No tak, jest w pracy. Mogłem się tego w sumie domyśleć…” Nie mając chwilowo nic do roboty, poszedłem po butelkę whisky i szklankę, po czym zasiadłem na kanapie i włączyłem telewizor. O dziwo teraz działał, nawet głos był jakby lepszej jakości. Oczywiście gdy dają wiadomości, wszystko się pieprzy. Ale jak leci jakaś zasrana telenowela, to problemy magicznie znikają… Przeskakiwałem przez jakiś czas po kanałach, nim jakość odbioru znów zaczęła się chrzanić. Niespodzianka – po chwili zaczęto nadawać wiadomości. Ciekaw byłem, czy ostatnie wydarzenia odbiły się jakoś echem w mediach. Poza wywiadem z ekspertem do spraw czegoś tam na temat postępów i obecnej sytuacji w sprawie walki z miejską przestępczością (Który przyprawił mnie o mimowolny, lekki uśmiech na twarzy, gdy słuchałem tego wymuskanego, medialnego pierdolenia naszego rzekomego „eksperta”, który chyba nie miał żadnej styczności z omawianym przez niego światem przestępczym. A przynajmniej tak wnioskowałem po tych wszystkich bzdurach na temat organizacji i sposobów działania tutejszych gangów i innych ugrupowań, o których wiedział chyba tyle, co przeciętny wsiok o inżynierii genetycznej, wyłączając uprzednio tematy klonowania i GMO), zainteresowałem się ostatecznie samą pogodą. Ani wzmianki o zamordowanych funkcjonariuszach policji, czy też jakimkolwiek dochodzeniu, czemu mnie to ku**a nie dziwi? Skoro w telewizji nie było już nic ciekawego, a Kate dalej nie odpowiadała, nalałem sobie kolejną szklankę i rozłożywszy się na kanapie, oddałem się krążącym od dawna po głowie przemyśleniom, zastanawiając się przy okazji nad dalszymi krokami. „Trzeba będzie odebrać sprzęt od starego i zdobyć więcej informacji. Ale od tego jest Kate.” Zrządzeniem losu, właśnie zadzwonił mój telefon. -Odebrałam twoją wiadomość – usłyszałem dobrze mi znany, mocny, a przy tym bardzo kobiecy głos Kate. -I jak, jesteś w stanie mi pomóc? -Znam dwa miejsca, w których mógłbyś się czegoś dowiedzieć. Pierwszym jest warsztat samochodowy na przedmieściach, prowadzony przez dwóch braci, Rafaela i… tego drugiego. -Carlosa – Dopowiedziałem – Znam to miejsce. Nie mam z nimi zbyt dobrego kontaktu od czasu, gdy rozwaliłem im dwa samochody podczas ucieczki przed Pitbullami i Craigiem. -A, pamiętam to. Cóż… - zawiesiła głos na chwilę – To chyba zostaje ci druga opcja… -Zamieniam się w słuch. -Drugim miejscem jest klub nocny Vertigo. Przykrywka pod prawdziwą działalność grupy, których członków rozwalili tamci podczas ostatniej twojej akcji. Ale do rzeczy, w jego podziemiach znajduje się punkt przerzutowy większości narkotyków produkowanych w całej dzielnicy. Gdzie przepływa sporo towaru i kasy, tam również ludzie i informacje. Ale za darmo ich nie dostaniesz, rzecz jasna, będziesz musiał coś wymyślić. W najgorszym wypadku po prostu wyłóż trochę kasy, to zawsze rozwiązuje języki. -O to już się nie martw, mam swoje sposoby… -Przecież nie powiedziałam, że nie masz, uważam wręcz przeciwnie… -Odezwę się, jak czegoś się dowiem, albo co. Dzięki za pomoc, żabo. -Mówiłam ci, że masz tak nie mówić, tamto to był wypadek – burknęła jak obrażone dziecko. -Tak, tak. A ja mówiłem ci, że jestem dobrą partią. -Ale pamiętaj, że jeśli się czegoś dowiesz, daj znać. Nam też się te informacje przydadzą, w końcu to dotyczy całej jednostki, prawda? -Ano prawda. Będę pamiętać. -Semper Fidelis? -Semper Fi – rzuciłem na pożegnanie i rozłączyłem się, po czym zacząłem się pakować. Gdy wchodziłem ze swego mieszkania, otrzymałem jeszcze SMS’a z dokładnym adresem klubu oraz krótkimi notkami odnośnie ważniejszych osób w melinie i garść informacji, które mogłyby mi się przydać w różnych sytuacjach. Można mówić wiele, ale na pewno nie to, że Kate Adams działa pochopnie, o nie. Właśnie z tego powodu objęła stanowisko zastępcy komendanta w mojej byłej jednostce. Ona jako pierwsza opracowywała plany działań na każde okazje po uprzednim rozeznaniu się w sytuacji i zdobyciu wszystkich danych. Chodziły też słuchy, że nawet CIA się zainteresowała jej osobą, lecz sprawa ta ucichła tak szybko, jak się rozniosła. Jaki był jej finał, tego nie wie nikt oprócz niej. Dla mnie liczyło się tylko to, że była dobra w tym, co robi, nawet bardzo dobra. Najlepsza. A tylko z takimi osobami chciałem współpracować. Z torbą sportową przerzucona przez ramię, wyszedłem z kamienicy i ruszyłem po motor. Jak na złość, zaczęło znów padać, no ku**a. Spojrzałem krótko na swój zegarek – 22:17. „Przyjemna pora, w sam raz na wizytę w nocnym klubie.” O kontrolę nie miałem się co martwić, policja już dawno przestała sprawdzać poziom alkoholu we krwi kierowców takich, jak ja, do czasu, aż ci nie rozsmarują się na jakimś samochodzie tudzież krawężniku, czy też spowodują jakiś karambol albo po prostu wy********ą się na jezdni. Uroki życia w moim mieście, żyć, nie umierać! Zaparkowawszy motor w pobliskiej alejce, ruszyłem sprężystym krokiem do środka klubu. Po drodze co prawda zatrzymał mnie bramkarz, lecz po drobnym usprawiedliwieniu się koniecznością odwiedzenia znajomego popartej zielonym banknotem, wszedłem bez większego problemu do klubu. Od razu po wejściu do środka moje zmysły podrażniło zatęchłe powietrze, gęste od dymu papierosowego, do tego ostre światła laserów błyskających to tu, to tam, jak w jakimś tandetnym filmie o kosmitach. Całości dopełniała głośna, klubowa muzyka (Która nawet wpadła mi w ucho), śmiechy roznegliżowanych w większym lub mniejszym stopniu kobiet zabawiających co bogatszą klientelę oraz inne, typowo „klubowe” odgłosy. Żadna z tych rzeczy nie przeszkadzała mi jednak w moich standardowych czynnościach gdy zmierzałem do baru, jak na normalnego klienta przystało. Po drodze rozeznałem się w sytuacji, wyszukałem wszystkie kamery i obserwowany przez nie obszar, a o za tym idzie, tak zwane „ślepe strefy”, mojej uwadze nie umknęli również strażnicy pilnującej różnych przejść i potencjalnych dróg ucieczki, gdyby coś się spieprzyło. -Witamy w Vertigo, co podać? – zagadała do mnie młoda, słodka blondyneczka o długich włosach skręconych przy końcach w lekkie loczki, oczywiście również w wyjątkowo podkreślającym jej krągłości stroju. -Pomyślmy… Vesper Martini. A jak nie ma, to po prostu szklaneczkę whisky z lodem – oznajmiłem po dłuższej chwili, spoglądając na dziewczynę. (Swoją drogą, zacząłem się zastanawiać, czy aby na pewno jest pełnoletnia) -Vesper Martini niestety nie mamy, ale proponuję Sex on the Beach, ma pan ochotę? – spytała, odsłaniając rząd bielutkich ząbków i puszczając figlarnie oczko. -A poproszę – odwzajemniłem uśmiech – Um… a tak przy okazji, mam sprawę do „Króla”, jest dzisiaj, czy znów zajęty? – podsunąłem ładny, nowiutki banknocik i zerknąłem wymownie w stronę nieco bardziej obstawionego przejścia, przez który przechodzili od czasu do czasu ochroniarze i część tutejszego „dodatkowego” personelu. Dziewczyna z początku zmieszała się lekko, jednak po chwili przytaknęła nieśmiało. Pierwsza część planu się powiodła, kiedy minąłem przejście wraz z ochroniarzem, do którego chwilę wcześniej szepnęła coś blondynka, a ja potwierdziłem swoje chęci równowartością kilku drinków, na co ochroniarz odpowiedział, spoglądając na mnie znacznie przyjaźniejszym okiem i zaprosił mnie do szefa. Co on, oszczędza na pensjach czy nie płaci im ku**a, że wszyscy z jego przykrywki są tacy łasi na pieniądze? Ale w sumie, co się dziwię, kasa i przemoc to dzisiaj dwa wielkie, uniwersalne klucze do niemal wszystkiego. A że umiem operować obydwoma kluczami, to korzystam, jeśli ma mi to tylko pomóc w osiągnięciu celu. Przejście „do szefa” okazało się chłodnią na zapleczu. Przez chwilę wyobrażałem sobie jak zostaję wrzucony do środka, a drzwi się za mną zatrzaskują, abym spędził tutaj ostatnie chwile swego życia. Tak, wspaniały koniec mych przygód w chłodni, pośród zamrożonej na kość szynki i zimnej wódki, wspaniale. Przynajmniej mógłbym się schlać na śmierć, nim zabiłoby mnie zimno. Prowadzący mnie ochroniarz nie zamknął za mną drzwi, a wręcz przeciwnie. Podszedł do dużej lodówki przemysłowej, otworzył drzwi i pokręcił termostatem. Po chwili, usłyszałem cicho chrobot, a tylna ścianka lodówki się otworzyła, ukazując kryjące się za nią przejście. Można było się tego domyśleć, w końcu ta lodówka była pusta, pozbawiona nawet półek. Po chwili, w głębi przejścia automatycznie zapaliło się światło, rozpraszając mrok i odsłaniając prowadzące na dół schody. Efektowne, muszę przyznać. Widać, że nie mieli już na co wydawać pieniędzy. Nie mnie jednak to oceniać, ja tylko przyszedłem po informacje. Zszedłem po schodach na dół, mimowolnie przyciskając torbę do siebie, drugą ręką sprawdzając zaś, czy aby na pewno mój jednooki przyjaciel jest gotów do ewentualnego działania. Upewniwszy się, iż póki co wszystko jeszcze idzie po mojej myśli, rozluźniłem się nieco i skupiłem swój wzrok na przejściu do podziemi. Po wejściu do pomieszczenia, moim oczom ukazał się dobrze zorganizowany magazyn wielkości sporej hali i punkt przerzutowy. Wszędzie krzątali się pracownicy reprezentujący szeroko pojęty margines społeczny; paczki z towarem krążyły z rąk do rąk. Tam ktoś skręcał blanty, tu szykowała się kolejna grupa dilerów do wyjścia na miasto, a obok mnie jakiś metys jak gdyby nigdy nic ładował sobie jakiś szajs w żyłę. za********e. Całość uświadomiła mi jedno – byłem w środku jednego z największych ośrodków biznesu narkotykowego tego miasta, ośrodka większego, niż wcześniej sądziłem. Minąłem całą sekcję w której ważyli i porcjowali działki prochów, podsypując czasem trochę kredy czy innego gówna do tego gówna. Każda wycieczka ma jednak swój koniec. Dotarłem do celu. Stanąłem przed barczystym i nieco otyłym czarnoskórym typem ze złotymi pierścieniami i łańcuchem na szyi z napisem „King”. Klasyk. Jak dla mnie, był to zwykły murzyn, który za młodu wkręcił się w świat narkotyków, zdobył na przestrzeni lat dobrą pozycję i teraz stoi, jak nie powiem kto gdzie, obwieszony złotem i łańcuchami jak choinka, chcąc pokazać światu, jaki to on jest potężny i za******y. Tak, może i jestem nieco krytyczny i czuć ode mnie rasistą, jednak jeśli faktycznie nim jestem, to na swój specyficzny sposób. A może po prostu nie przepadam za takimi typami? Cóż, moja praca wymaga poświęceń, na wiele różnych sposobów. Na przykład wejścia prosto do jaskini czarnego lwa. Spojrzałem zatem wyczekująco na murzyna i zdjąłem torbę z ramienia. Czarnuch zmierzył mnie wzrokiem i spojrzał pytająco na ochroniarza. Ten z kolei podrapał się po policzku i zerknął na mnie. W naszym trójkącie spojrzeń zapanowała cisza. -Em, do Pana, Panie King – wymamrotał po chwili, podczas gdy ja zacząłem się zastanawiać, czy „odwiedziny” osób z zewnątrz są tu dla nich takim zaskoczeniem, czy to ze mną coś jest nie tak, czy to oni są niedorobieni umysłowo. -ku**a, przecież widzę, że do mnie, ślepy nie jestem! – oburzył się czarny. „Tak, raczej niedorobieni.” -Czego chcesz i kim ty właściwie ku**a jesteś? – zgromił mnie wzrokiem, jakby chciał mnie zastraszyć. Bezskutecznie. -Moje imię nie gra tu roli – odpowiedziałem twardo, lecz spokojnie – Przysyła mnie Dave. -Dave? Jaki ku**a Dave? -Ano taki ku**a, że Dave Alderazzi – przypomniałem sobie chwilę temu nazwisko, jakie poleciła mi podać Kate. Najwidoczniej podziałało, bo King uspokoił się nieco. -Czego Pan Dave tym razem chce? – spytał już łagodniejszym tonem – Koksu? Aut? Zioła? Kasy? A może panienek? „No, no, ładny tu ku**a interes się kręci, nie ma co…” – przeszło mi przez myśl. -Informacji. Dobrze płaci – otworzyłem torbę i rzuciłem ją na ziemię. Widać, dobrze trafiłem, bo murzyn od razu się uśmiechnął, pochylając się nad torbą wypełnioną zgrabnymi paczuszkami z towarem. -Dobra. Jakich informacji chce? – zapytał po chwili wgapiania się w torbę. -Pan Alderazzi chciałby się dowiedzieć jak najwięcej o… Białych Smokach. Skośniacy zagrażają od jakiegoś czasu naszej… działalności. Dlatego Pan Alderazzi dobrze płaci za wszelkie informacje o ich działalności, kryjówkach, kontaktach i waszych układach z nimi, jeśli takowe są. Azjaci powoli podkopują nasze i wasze biznesy, może zdajecie sobie z tego sprawę, może nie. Mój bambusowaty rozmówca podrapał się po krótko ostrzyżonym łysym łbie i spojrzał na mnie dziwnie. Przez całe to spotkanie stąpam po ku*****o cienkim lodzie, czyżby ten właśnie pękał? Pod pozorem poprawienia guzików, zbliżyłem swą dłoń do glocka przy pasku, czekając na rozwój sytuacji. -Dave dużo sobie życzy – stwierdził w końcu – Poza tym, nie umówił się z nami wcześniej. King zmierzył mnie wzrokiem i zmrużył oczy. Mój glock za to był już w zasięgu, jeszcze chwila… -Pan Alderazzi jest teraz bardzo zajęty innymi sprawami, dlatego wyznaczył mnie, abym się tym zajął. Poza tym, posyłając kogoś takiego, jak ja, nie wzbudza zbędnych podejrzeń ze strony konkurencji, bo tylko tego by jeszcze nam do szczęścia brakowało – odpowiedziałem spokojnie, choć po moich plecach przebiegł zimny dreszcz. Niemalże czułem, jak stojący obok strażnik patrzy mi na ręce. Nastała kolejna chwila upiornej ciszy. Asfalt spojrzał na mnie i kiwnął głową ze zrozumieniem i machnął ręką, odprawiając gestem ochroniarza, po czym polecił mi podążać za sobą. Odetchnąłem cicho z ulgą, odsuwając dłoń od pistoletu. Szybko odzyskałem swoją pewność i zacząłem rozglądać się dalej po magazynie i stanowiskach pracy. Dobre wyposażenie, liczni pracownicy sprawnie wywiązujący się ze swoich zadań, co wskazywało na duże doświadczenie w tym zawodzie, sporo strażników z bronią automatyczną, bez wątpienia ta placówka generowała duże dochody, będąc tym samym łagodnym kąskiem dla konkurencji, co tłumaczyło ilość i poziom wyposażenia strażników. Ale moje doświadczenie nauczyło mnie pewnej ważnej rzeczy – nawet w najlepiej bronionej fortecy znajdzie się minimum jeden słaby punkt. A ja już naliczyłem dwa: Pierwszy – póki co, nie zauważyłem żadnych kamer, duży błąd. Drugi – nikt mnie nie przeszukał, BARDZO duży błąd. Oczywiście oddałbym swoje pistolety oraz nawet mój back-up, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Zresztą, znaleźliby tylko to, co chciałbym, aby znaleźli. W tej kwestii miałem doświadczenie. Kto by w końcu wpadł na pomysł, iż w pasku można schować garotę albo odpowiednio wygiętą żyletkę, a w krawacie elastyczne, giętkie ostrze? A to i tak tylko dwie z moich kryjówek… Mój czarny przewodnik zaprowadził mnie do czegoś, co mogłoby po dużym przymrużeniu oka uchodzić za centrum kontroli całej ten meliny. Doceniam całą bezpośredniość i otwartość, ale to już trzeci błąd z ich strony. Wiem, gdzie uderzyć, aby sparaliżować całość. Zerknąłem na Kinga i uśmiechnąłem się mimowolnie. Chcesz zabić węża? Utnij mu łeb. Chcesz uśmiercić ciało? Zabij mózg. Chcesz zniszczyć całe królestwo? Zacznij od Króla…
Użytkownik Filipendoxx edytował ten post 05 April 2015 - 23:36